Nie można zniechęcać się porażkami w budowaniu mostów. My, którzy jesteśmy na zewnątrz, ale i również w pewien sposób wewnątrz tego problemu, powinniśmy interesować się sytuacją po obu stronach i właśnie budować mosty, mosty nadziei i solidarności. Jakakolwiek poprawa sytuacji Palestyńczyków wpłynie również pozytywnie na Izraelczyków. Znak, 10/2006
Rodzina doktora Mohammada Odeha pochodzi z wioski Alsefla. On sam urodził się w obozie Dehaishe, zna tu każdy dom, każdą uliczkę i każdy kamień. Teraz zna także prawie każdą rodzinę – większość dzieci z tych rodzin przyjmował na świat. Wspomina lata, kiedy biegał po uliczkach obozu jako mały chłopiec, opowiada o samochodach, które robił z drutów, o grze w piłkę zrobioną ze starych skarpetek, o powracającej w rozmowach rodziców nadziei na otrzymanie nowej ziemi, o swoich marzeniach, żeby pomagać ludziom rannym w starciach z Izraelczykami, o szczęściu, kiedy dostał stypendium na studia medyczne w Polsce. Zawsze bardzo chciał się uczyć. Po zajęciu przez Izrael terenów palestyńskich w 1967 roku, mając piętnaście lat, razem z rodziną matki wyjechał na dwa lata do Jordanii, żeby tam chodzić do szkoły. Obawiał się, że okupacja izraelska nie pozwoli mu na kontynuowanie nauki. Studiował w Warszawie medycynę i w 1979 roku wrócił do Palestyny. Potem wyjechał znowu do Polski, żeby w Lublinie i Poznaniu zrobić specjalizację z ginekologii.
Mohammad Odeh mówi:
Każda rodzina palestyńska, każda rodzina w tym obozie ma swoją historię do opowiedzenia. Moja babcia bardzo często przy stole wspominała trzy drzewa figowe rosnące koło dawnego domu. Wspominała, ile miały owoców, jakie były słodkie, które lata były najbardziej urodzajne.
Mohammad nigdy ich nie widział, ale kiedy przywołuje opowiadania babci, czuje wyjątkowy smak i zapach tych fig. Jego dziadek już w obozie zachorował na Alzheimera. Kiedy znikał z obozu, zawsze znajdowano go w pobliżu jego własnego domu w Alsefla. Brat jego mamy w 1948 roku, kiedy miał 18 lat, został ranny przy bramie Damasceńskiej w Jerozolimie i dostał się do szpitala francuskiego, ale Izraelczycy, którzy tam weszli, zabili wszystkich pacjentów. Jego matka do dzisiaj szuka ciała brata i próbuje dowiedzieć się, gdzie został pochowany.
Przyjaciel Mohammada Mazin, który razem z doktorem oprowadza nas po obozie, pochodzi z arystokratycznej rodziny, która w 1948 roku posiadała w Beit Jebreen 22 tysiące arów ziemi. Zna tę ziemię bardzo dobrze z opowiadań dziadków i rodziców – do dzisiaj jest to temat częstych rozmów rodzinnych: co uprawiano, jakie były plony, ile bydła i na jakich pastwiskach się ono pasło. Teraz na ziemi należącej do jego rodziny jest kibuc. Pytam go, jak widzi przyszłość, czy wierzy, że powrót na ziemię rodziców jest możliwy. Mazin mówi, że chciałby sprawiedliwego rozwiązania, ale nie potrafi powiedzieć, co to oznacza. Dla niego i jego rodziny ludzie zajmujący ich ziemię to obcy, którzy przyjechali z zagranicy i odebrali im ich własność. Gdzie mieliby się podziać ludzie, którzy mieszkają w kibucu, nie wie. Ale to nie jego sprawa, tylko tych, którzy ich sprowadzili. Najważniejsze dla niego jest teraz wykształcenie dzieci – jedynie w tym widzi lepszą przyszłość dla nich. Ale i to nie jest łatwe. Jego syn Haitama studiuje finanse na palestyńskim uniwersytecie Al Quds w jerozolimskiej dzielnicy Abu Dis. Mazin ciężko pracuje, żeby moc opłacić te studia. Jest inżynierem elektrykiem – prowadzi sklep z częściami elektrycznymi i wykonuje instalacje. Przyjmuje każde zamówienie. Studia są drogie, za godzinę wykładu trzeba płacić 25 USD. Tymczasem Haitama nie zawsze może dotrzeć na zajęcia, bo codziennie musi przejść przez dwa check-pointy, gdzie prawie za każdym razem jest przeszukiwany. Haitama ze wstydem opowiada o tym, że czasami musi się nawet całkowicie rozebrać, co jest bardzo upokarzające, ale konieczne, jeżeli chce dotrzeć na zajęcia. Po prostu trzeba wykonywać wszystkie polecenia żołnierzy. Boi się, że z powodu najmniejszego oporu może znowu trafić do więzienia, tak jak w 2004, kiedy miał 18 lat i przez półtora roku siedział za rzucanie kamieniami w żołnierzy izraelskich. Bywają dni, gdy nie może przejść wcale: check-point jest zamknięty ze względów bezpieczeństwa i nie przepuszczają nikogo. Żal mu, że ojciec musi płacić za takie „puste” dni, dlatego czasami próbuje przedostać się naokoło przez inny check-point, nadkładając ponad kilometr. Mazin się śmieje i mówi, że łatwiej byłoby mu dostać się do Polski niż do Jerozolimy. Pytam go, gdzie znajdzie pracę po studiach. W izraelskich instytucjach na pewno nie, ponieważ trzeba mieć odsłużone trzy lata wojska, a Palestyńczyków, którzy mają obywatelstwo izraelskie, do wojska nie biorą. Jeżeli więc nie znajdzie pracy w palestyńskiej instytucji, będzie pomagał ojcu albo wyjedzie za granicę.