Prawdziwą, wielką, trwającą wiele miesięcy podróż w głąb siebie - gdzieś aż tam, gdzie świadome graniczy z nieświadomym - odbyłam jednak tylko raz. Dotyczyła ona moich relacji z matką, widzianych przez pryzmat jej sieroctwa, i była moim własnym, podpowiedzianym mi przez intuicję pomysłem. List, 2/2009
Być może „podziemne dziecko" nigdy by we mnie nie powstało, gdyby nie dwie największe tajemnice mojego dzieciństwa. Początki obu tych dziecięcych sekretów moja pamięć lokuje gdzieś między 5. a 6. rokiem życia (pomiędzy jednym a drugim mógł być najwyżej rok różnicy), czyli ok. 1953,1954 r. Jednym z nich była „sierota Regi", drugim - Bóg, moja dziecięca wiara, przez kilka lat przeżywana w wielkiej tajemnicy, poza miejscami kultu, bez kapłanów, w ogóle poza jakąkolwiek, choćby najmniejszą wspólnotą i w absolutnej samotności.
Byłam wierzącym dzieckiem niewierzących rodziców, w tamtym czasie zagorzałych ateistów, działaczy i pracowników aparatu partyjnego małego miasteczka na Pomorzu. Gdy miałam nie więcej niż 5 lat, odkryłam zupełnie przypadkiem, że jako jedyna spośród mojego rodzeństwa zostałam ochrzczona. Fakt ten próbowano przede mną zataić.
Ta wielka dziecięca tajemnica, od samego początku spychana na jakieś emocjonalne głębie - zapewne te same, z których potem wyłonił się cały mój „podziemny świat" - miała swoje psychologiczne konsekwencje. Przede wszystkim oddalała mnie od reszty rodzeństwa: zawsze kiedy, będąc razem z nimi, nagle przypominałam sobie o „swoim" Bogu, czułam się nie tylko oszustem, ale wręcz kimś z innego świata.
Czułam się nie tylko inna, ale i obca, i w jakim sensie „odrzucona". Jeszcze większe emocjonalne i duchowe katusze przeżywałam, gdy pomyślałam o swoim ojcu. Bardzo go kochałam i podziwiałam, ale bałam się go, jego nieugiętej, bezkompromisowej, ateistycznej postawy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić jego zdziwienia, rozpaczy i gniewu, a tym bardziej kary, jaka na mnie spadnie, kiedy dowie się o „moim" Bogu… Musiało być jednak we mnie - posłusznym raczej dziecku - coś, co nakazywało mi przekraczać własny strach, jakaś intuicja, która mi podpowiadała, co jest dla mnie dobre, nawet gdy wszyscy dokoła twierdzili inaczej.
Nie wiem, jak była możliwa, i to przez kilka lat, niezwykła wewnętrzna współpraca obu istot - „opozycjonisty" i dziecka jawnego. Dzięki temu mogłam żyć w obu światach: wierzących i niewierzących, nie popadając w jakąś paranoję czy „chorobę duszy". Jedyne, co mogę dzisiaj na ten temat powiedzieć, to tylko to, że to porozumienie odbywało się na tak głębokim poziomie emocjonalnym, i zapewne także duchowym, że przekraczał on i nadal przekracza możliwość czysto racjonalnego wyjaśnienia, nie zostawiając przy tym miejsca na wątpienie.
Gdy skończyłam 9 lat, w moim życiu zaczął się nowy ważny etap: odkrywanie systemu wartości etyczno-moralnych. Ten, który mi zaproponowano, zderzył się z moim „podziemnym światem". Stało się to przyczyną niezwykle dramatycznego rozdarcia i powstałych na tym tle zaburzeń emocjonalnych, których nie waham się nazwać traumą. Stanęłam bowiem wobec konieczności wyboru pomiędzy pewnymi istotnymi wartościami, a wybór ten, w jakąkolwiek stronę bym się nie zwróciła, wydawał mi się wyborem tragicznym…
Opowiedzenie o tym wszystkim nie jest w tej chwili możliwe, ponieważ żeby taka opowieść w ogóle powstała i żeby była to opowieść prawdziwa i uzdrawiająca, muszę najpierw odbyć kolejną podróż w głąb siebie; po raz kolejny odnaleźć w sobie „podziemne dziecko", które wciąż gdzieś tam we mnie chlipie z poczucia winy i zdrady wobec taty i nie tylko wobec niego. Muszę też odbyć ją po to, by odnaleźć w sobie jeszcze jednego Ojca mojego dzieciństwa i obu ich ze sobą w sobie pogodzić…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.