Sam jako biskup zdziałam niewiele

Każde czasy mają swoją skalę trudności. Dzisiejsze są zupełnie inne niż trzydzieści czy dwadzieścia lat temu. Nie chcę bagatelizować aktualnych problemów, bo to są rzeczywiście wielkie wyzwania do nowej ewangelizacji. Patrzmy jednak na nie we właściwych proporcjach. Wieź, 6/2008



Obecnie wizytuję akurat parafie wiejskie. I okazuje się, że na przykład w parafii pod Grójcem jest trzydziestu sześciu studentów. Ponieważ od pewnego czasu kieruję do wszystkich księży apel, żeby w każdej parafii coś proponować studentom, jest już odzew. Pierwszą rzeczą, jaką osiągnąłem, jest fakt, że księża zaczęli liczyć studentów w swojej parafii. Im się czasem wydawało, że w tej wiosce nie ma nikogo, kto studiuje. A tymczasem jest trzydziestu sześciu, z czego dwie trzecie to studenci zaoczni. Ci ostatni jeżdżą na zajęcia do Warszawy dwa razy w miesiącu na dwa dni. Mają wykłady od wczesnego rana do późnego wieczora, poza tym pracują. Jest więc obiektywna trudność spotkania z nimi. Ale w Warszawie do żadnego duszpasterstwa nie pójdą. Może warto zaproponować im zatem spotkania w środę czy czwartek wieczorem w rodzinnej parafii? Można z nimi porozmawiać, można gdzieś z nimi wyjechać…

Takie działania są konieczne, jeżeli chcemy, żeby ludzie świeccy, przyszła inteligencja, nie pozostali w swoim wykształceniu religijnym na poziomie szkoły podstawowej czy najwyżej szkoły średniej – bo to już dzisiaj absolutnie nie wystarczy.

Moja wizja grup studenckich w każdej parafii opiera się na założeniu, że duże ośrodki duszpasterstwa akademickiego, które obejmują w Warszawie większą liczbę studentów – jak oba klasztory dominikańskie, kościół św. Anny, kościół św. Jakuba – stały się także miejscem szkolenia i przygotowywania studenckich duszpasterzy parafialnych. Obrazowo mówię czasem, że one powinny pełnić funkcję Formuły 1 na rynku samochodowym – wypracowywać formy i metody działania, które potem można wdrażać w każdej parafii.



Warszawa wykorzeniona


Jako stolica Warszawa charakteryzuje się także wysokim stopniem wykorzenienia wielu mieszkańców, a to przekłada się na problemy sekularyzacji i laicyzacji.

Dopóki byłem w Krakowie, wydawało mi się, że nie może być tak, by człowiek przychodząc do nowego środowiska, tak prędko gubił się wewnętrznie. Ale gdy trafiłem do Koszalina, uwierzyłem, i mam na to empiryczne dowody, że głównym powodem gubienia się ludzi, także religijnego, jest ich wykorzenienie. Otóż w diecezji koszalińskiej, w jej miastach i wioskach, mieszkają ludzie, którzy przyszli z trzech kierunków emigracji powojennej – Lwów, Wilno, centralna Polska. W Słupsku do dzisiaj jest trzydzieści pięć procent Wilnian. Oni się do tego przyznają, próbują trzymać się razem. Co się zatem stało, że ci ludzie, którzy na kresach wschodnich byli zintegrowani i głęboko religijni, trafiwszy na ziemie zachodnie – już prawie sześćdziesiąt lat temu – nie różnią się mierzalnymi parametrami religijności od Warszawy? Przecież wieś popegeerowska ma niższe wskaźniki dominicantes niż niejedno duże miasto w Polsce. Jak to możliwe? Zasadnicza odpowiedź to wykorzenienie. Jeżeli w opolskiem, wrocławskiem czy koszalińskiem zdarzyła się sytuacja, że cała wioska lwowska przyjechała tam po wojnie ze swoim księdzem, to do dzisiaj frekwencja na Mszy niedzielnej wynosi tam około pięćdziesięciu procent. Ale takich wiosek jest bardzo niewiele. Reszta się po prostu pogubiła – dlatego, że została wykorzeniona.



«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...