Sam jako biskup zdziałam niewiele

Każde czasy mają swoją skalę trudności. Dzisiejsze są zupełnie inne niż trzydzieści czy dwadzieścia lat temu. Nie chcę bagatelizować aktualnych problemów, bo to są rzeczywiście wielkie wyzwania do nowej ewangelizacji. Patrzmy jednak na nie we właściwych proporcjach. Wieź, 6/2008



Cieszę się bardzo, że mogę być tu dzisiaj, zresztą nie po raz pierwszy, bo już przed rokiem odwiedziłem warszawski Klub Inteligencji Katolickiej [1]. Nie lubię spotkań „kaznodziejskich” i dlatego zarysuję tylko pewne ramy. Państwa będę zaś prosił o ich wypełnianie przez dyskusję, dopowiedzenia, uwagi.

Wielokrotnie mówiłem, że chciałbym być pokornym kontynuatorem moich poprzedników, a jednocześnie pragnąłbym ich wizję twórczo rozwijać w odpowiedzi na potrzeby dzisiejszych czasów. Zasadniczo Kościół ma przecież zawsze te same cele i zadania, choć przychodzi mu je realizować ciągle w innym czasie. Program jest ten sam – jest nim Jezus Chrystus Zbawiciel. Ten program trzeba realizować tu i teraz.

Nie chcę twierdzić, że czasy dzisiejsze są trudne. Nauczył mnie tego sędziwy, dziś już śp. biskup Ignacy Jeż, pierwszy biskup koszaliński w latach 1972-1992. On surowo tępił nazywanie czasów współczesnych trudnymi czasami. Mając ponad dziewięćdziesiąt lat, mówił: „Przeżyłem pierwszą wojnę światową, przeżyłem okres międzywojenny, też niełatwy, przeżyłem drugą wojnę, przeżyłem trzy i pół roku w obozie w Dachau, przeżyłem najcięższe czasy stalinowskie, przeżyłem długi czas komunizmu w Polsce Ludowej i żyję teraz w wolnej Polsce. I jedno się powtarza: ludzie zawsze mówili, że są trudne czasy”. Nie narzekajmy więc na to, że tak nam dzisiaj trudno, bo w ten sposób niejako obrażamy tych wszystkich, którzy żyli rzeczywiście w czasach obiektywnie trudnych.

Każde czasy mają swoją skalę trudności. Dzisiejsze są zupełnie inne niż trzydzieści czy dwadzieścia lat temu. Nie chcę bagatelizować aktualnych problemów, bo to są rzeczywiście wielkie wyzwania do nowej ewangelizacji. Patrzmy jednak na nie we właściwych proporcjach.



Optymizm eklezjologiczny


Pamiętam dobrze czas, w trakcie trwania II Soboru Watykańskiego i tuż po nim, kiedy pewne sytuacje dziś oczywiste w życiu naszego Kościoła – i warszawskiego, i krakowskiego, w którym przez lata żyłem – byłyby nawet nie do pomyślenia. Zachęcam więc Państwa do eklezjologicznego optymizmu.

Wizja Kościoła przez te ponad czterdzieści lat znacząco się poprawiła. Przez długie lata dominował przecież podział Kościoła na duchownych – czynnych, zaangażowanych, odpowiedzialnych – oraz biernych świeckich, którzy przychodzili, żeby się modlić i uczestniczyć w życiu sakramentalnym. Zaangażowanie świeckich w Kościele przed Soborem, w latach sześćdziesiątych, bardzo często było traktowane jako coś podejrzanego, wątpliwego. Nie wiadomo było, czy tak wolno, czy nie. Działania takich znaczących grup jak „Znak”, „Więź”, Kluby Inteligencji Katolickiej (zwłaszcza te dwa największe: warszawski i krakowski) były bardzo jasnymi wyspami na oceanie Kościoła w Polsce. Rzecz jasna, pojawiały się również pytania pod ich adresem, ale to nie zmienia ogólnego obrazu.

W czasach PRL w obrębie parafii i całego Kościoła działały też różne duszpasterstwa specjalistyczne. Wymyślili je tacy ludzie jak kard. Bolesław Kominek czy młody bp Karol Wojtyła. Były one formą umożliwienia ludziom świeckim w poszczególnych grupach zawodowych funkcjonowania pod parasolem Kościoła, ponieważ władze komunistyczne pozamykały wszelkie organizacje katolickie lekarzy, nauczycieli, prawników czy wychowawców. Pamiętam z mojej młodości kapłańskiej, że kard. Wojtyła wprost mówił: to jest sposób, żeby umożliwić świeckim zaangażowanie się w Kościół [2].



«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...