W marcu 1996 roku w miesięczniku Więź opublikowano szereg wypowiedzi pod wspólnym tytułem „Rachunek sumienia Kościoła w Polsce”. Minęło 16 lat, ale poruszane tam sprawy nadal brzmią dziwnie aktualnie. Wydaje się, że o ile już wtedy pojawiło się tam wiele głosów rozsądnej, rzeczowej diagnozy sytuacji, o tyle znacznie gorzej było potem z terapią. Wierni Kościoła nadal boleśnie odczuwają sygnalizowane już wtedy braki
Sprawa arcybiskupa Wielgusa była wydarzeniem smutnym, ale, miejmy nadzieję, jednorazowym; gorzej, gdy ludzie, niejednokrotnie wybitni, decydują się na opuszczenie Kościoła (jak choćby przed kilku laty ks. prof. Tomasz Węcławski; niezależnie od jego osobistych motywów i uwarunkowań, mogło to być doświadczenie szczególnie ciężkie dla tych, którzy przez wiele lat traktowali go jako nauczyciela wiary i autorytet moralny). Bardzo poważnym sygnałem alarmowym jest wreszcie odchodzenie od kapłaństwa młodych księży po kilku latach służby; zwłaszcza iż niejednokrotnie są to księża, z którymi poprzednio wiązano najdalej idące nadzieje.
Trzeba staranie analizować wszelkie niepokojące sygnały, jakie docierają z różnych środowisk kościelnych. Pisząc o problemach odejść od kapłaństwa, o. Paweł Kozacki OP przypomniał wypowiedź o. Jacka Salija OP, który uczył, że każdego ataku na Kościół warto wysłuchać i go przemyśleć, ponieważ może stać się inspiracją do rachunku sumienia. Atakujący może się oczywiście wypowiadać przesadnie i w złej woli, ale rzadko się zdarza, by był zupełnie oderwany od rzeczywistości. Warto to, co mówi, oczyścić z emocji, zweryfikować, a to, co się okaże prawdą, wykorzystać ku nawróceniu .
Trudności z właściwym rozwiązywaniem poważnych problemów najwyraźniej dają znać o sobie tam, gdzie mamy do czynienia z tzw. syndromem Paetza. Chodzi o sytuacje, gdy we wspólnocie Kościoła ma miejsce jakieś zło, nadużycia, ale dopóki świeckie media nie wyciągną sprawy na światło dzienne, odnośne władze kościelne nie robią nic lub robią zbyt mało, aby to naprawić. Tymczasem w Kościele trzeba nam odwagi, zarówno w relacjach podwładnych wobec przełożonych, jak i przełożonych wobec podwładnych.
Dzisiaj niewątpliwie, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebna jest parafia (lub inna forma duszpasterstwa, np. różne ruchy kościelne) jako ośrodek budowania i uczenia chrześcijańskiej solidarności. Jest to nieodzowne wobec tragicznego poziomu kultury społecznej w naszym kraju (co widać choćby w jakości debat politycznych), wobec powszechnej ekspansji wzajemnej nieufności i zawiści, wobec zagubienia sensu pojęcia dobra wspólnego. Należy wyraźnie powiedzieć: jeśli Kościół nie nauczy ludzi solidarnej troski o dobro wspólne, to nikt ich tego nie nauczy, bo w większości rodzin młodzi nie otrzymują żadnego wychowania w tym względzie. Nauka życia we wspólnocie, zarówno „teoretyczna” jak i „praktyczna”, może stać się nieodzowną „odtrutką” na szerzący się we współczesnej kulturze indywidualizm oraz towarzyszący mu często brak zaufania w relacjach międzyludzkich. Obserwowany obecnie (zwłaszcza w relacjach politycznych) klimat wrogości to poważne zagrożenie, iż dorobek społecznego nauczania Jana Pawła II zostanie w Polsce kompletnie zaprzepaszczony.
Budowanie wspólnoty parafialnej jest dziś jednak trudniejsze niż kiedykolwiek: w populacjach miejskich „klientela” jest socjologicznie bardzo zróżnicowana, niejednorodna kulturowo oraz zawodowo. Praca zawodowa i najpilniejsze sprawy życia rodzinnego zajmują świeckim tyle czasu, że na społeczne zaangażowanie w parafii na ogół już go nie starcza. Dodać należy wypoczynkowe wyjazdy weekendowe (a więc uczestnictwo we Mszy świętej często poza własną parafią), oraz coraz częstsze przeprowadzki. Ta swoista „nieobecność” świeckich, podobnie jak czynniki historyczno-społeczne (załamanie ciągłości społeczno-kulturowej w wyniku wojen światowych) powodują, iż dość powszechna jest opinia o słabości polskiego laikatu. Nie można jednak zapominać o zjawisku, na które już zwracał uwagę prof. Bohdan Cywiński : półtora do dwóch procent całej ludności to osoby, które z potrzeb własnego serca starają się codziennie uczestniczyć we Mszy świętej, choć nikt im tego nie narzuca. Pytanie, co można i trzeba zrobić, aby mogli oni bardziej czynnie uczestniczyć także w życiu społecznym Kościoła? Czasem jakby sami nie potrafimy uwierzyć, że stać nas na wielkie rzeczy.
Może warto rozważyć pomysł wprowadzenia w dużych miastach, na wzór niektórych krajów, zwyczaju „zapisywania się do parafii”? Ktoś, kto świadomie i dobrowolnie wpisuje się do wspólnoty parafialnej lub zgromadzonej wokół kościoła zakonnego (a nie tylko został do niej odgórnie przypisany), tym samym osobiście podejmuje pewnego rodzaju współodpowiedzialność za tę wspólnotę. Co więcej, gdyby taki zwyczaj się przyjął, mógłby posłużyć praktycznej weryfikacji stanu faktycznego (czy aby przekonanie, że mamy w Kościele aż tylu ludzi, nie jest fikcją, która tylko przeszkadza w podejmowaniu bardziej odważnych decyzji?). Trzeba też rozważyć, jak wprowadzić większe zróżnicowanie i rozszerzenie oferty działań duszpasterskich. W szczególności wydaje się, iż parafie wiejskie oraz wielkomiejskie powinny funkcjonować według zupełnie odmiennych modeli, z innym typem organizacji oraz właściwymi dla swych środowisk priorytetami i metodami działań.
Stosunkowo najprostszą drogą budowania wspólnoty jest dobrze ustawiona działalność charytatywna, zarówno ta „wewnętrzna”, na użytek samych parafian, jak i „na zewnątrz”. Podpowiada nam to Ewangelia: „po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 5) oraz „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnie uczyniliście” (Mt 25, 40). Wobec tego kryterium wszystkie inne mają charakter drugorzędny, gdyż to postawa miłości w czytelny sposób pozwala zrozumieć istotę misji Kościoła w świecie. Prawdziwą tragedią dla Kościoła staje się sytuacja, w której ludzie przestają kojarzyć jego posługę z objawieniem podstawowej prawdy, że każdy człowiek jest umiłowanym dzieckiem Bożym, gdy Kościół już nijak nie kojarzy się ludziom z faktem, że „tak Bóg umiłował świat, iż Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3, 16). Mamy dziś, niestety, do czynienia z taką sytuacją w niektórych środowiskach Europy Zachodniej: Kościół postrzegany tam bywa wyłącznie jako „instytucja”, a nie jako wspólnota wzajemnej miłości. Dlatego postawa miłości, do której wzywa nas Boże Słowo, winna być czytelna; nie wolno zapomnieć, że wymaga to od każdego z nas, chrześcijan, szczególnej „przeźroczystości” w odniesieniu do daru Bożej łaski. „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie.” (Mt 5, 16). Stosunkowo łatwo mi przychodzi zrobić coś dobrego tak, aby ludzie mnie pochwalili; ale bardzo trudno robić to tak, aby chwalili nie mnie, lecz Boga.
Chrześcijańska miłość winna być ofiarna, ale też nie może być absurdalna! W czasie stanu wojennego liczni ludzie nauczyli się brać z parafii, ale w zbyt małym stopniu nauczyli się sami dawać. Rozpanoszenie postawy wyłącznie roszczeniowej to jedna z najgroźniejszych plag społecznych we współczesnej Polsce. I dlatego troska o ubogich, zarówno o najbiedniejszych członków parafii, jak i o osoby bez stałego miejsca zamieszkania, musi brać pod uwagę konieczność właściwego wychowywania społeczeństwa. Tym bardziej, że już w parafii ludzie winni uczyć się, iż Kościół nie kończy się na niej. Dotyczy to zarówno współpracy międzyparafialnej (tak na terenie kraju, jak i z parafiami czy też stowarzyszeniami chrześcijan z zagranicy), jak i podejmowania (na skalę lokalną) problemów Kościoła powszechnego.
Jest to tym ważniejsze, że w przeszłości istotnym elementem komunistycznej ideologii była swoista „gloryfikacja proletariatu”, prezentowanego jako wiodąca klasa społeczna. Jednym z obserwowanych do dziś skutków tej propagandy jest to, że człowiek, który ciężką pracą dorobił się majątku, często bywa podejrzewany o malwersacje; natomiast ten, kto uchyla się od pracy i stara się żyć z renty czy zasiłków, nie tylko nie podlega napiętnowaniu, ale przeważnie sam nie poczuwa się do żadnej winy. W Kościele w ogóle nie podnosi się tej sprawy (podczas gdy np. w Kościele w USA zwyczaj życia na cudzy koszt traktowany jest jako poważny grzech przeciw społeczności) i w rezultacie tzw. Homo sovieticus ma się u nas całkiem dobrze.
Prawdziwą szkołą demokracji, szkołą uczestnictwa, odpowiedzialności i służby może stać się rada parafialna, a także inne wspólnoty i stowarzyszenia świeckich; rzecz jasna, pod warunkiem, iż proboszcz czy inny kapłan odpowiedzialny za duszpasterską opiekę nad grupą potrafi dobrze współpracować ze świeckimi. Niestety, niejednokrotnie „Kościół nauczający” wciąż usiłuje zbyt arbitralnie dyrygować różnego rodzaju ruchami czy też wspólnotami. Wychowanie świeckich w pełni odpowiedzialnych za Kościół nie jest proste.
Cały artykuł można przeczytać na łamach czerwcowego numeru miesięcznika „Znak” (nr 697, 2013).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.