Co jakiś czas bierzemy udział w dyskusjach o tym, jakich słów wolno używać, a jakich nie, gdy mówi się o tym czy o tamtym. Pozornie wydaje się to mało istotny problem, ale takim nie jest. Na co dzień zajmując się językiem polskim, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak ważny jest język, którym się posługujemy. Jak wiele on pokazuje i jak wiele od niego zależy.
Na pewno słowa, których używamy, są odzwierciedleniem tego, co siedzi wewnątrz nas. Jeżeli na przykład czujemy do kogoś niechęć, trudno nam będzie opisywać tę osobę w ładny i przyjemny sposób. Wypowiedzenie wobec niej pochwały lub komplementu będzie nie lada wyzwaniem. Występuje tu też jednak inna, odwrotna zależność – nasz język wpływa na to, co myślimy.
Pamiętam, że oglądałem kiedyś kulisy kręcenia jakiegoś horroru o morderczych pająkach. W jednej ze scen wielki, włochaty pająk musiał przebiec po klatce piersiowej głównego bohatera. Jak można się domyślić, aktor mógł mieć obawy przed nagrywaniem tej sceny. Osoba zajmująca się pająkiem powiedziała mu, że wabi się on Bobby, co jest sympatycznym i miłym dla ucha imieniem. Dużo lepiej na aktora zadziała informacja: „Położę teraz na tobie Bobby’ego”, niż gdyby pająk nosił imię Morderczy Kieł lub coś w tym stylu.
Używając takich, a nie innych słów możemy z jednej strony łagodzić swoje lęki albo racjonalizować problemy, co jest niewątpliwie dobre, ale z drugiej – możemy też poprzez nie bagatelizować czy trywializować zło. I na to trzeba uważać. Między dwoma powyższymi stanami istnieje też jednak wiele odcieni szarości.
Umieranie a zdychanie
Profesor Jerzy Bralczyk, wybitny językoznawca, zapytany o język dotyczący zwierząt, powiedział niedawno w jednym z wywiadów, że dla niego pies, nawet najukochańszy, nie umarł, ale zdechł. Wywołało to burzę i falę negatywnych komentarzy, a nawet hejtu ze strony osób, które stanęły w obronie zwierzaków, albo bardziej precyzyjnie – w obronie własnego stosunku do nich. Nie zauważyły one jednak, że prof. Bralczyk powiedział właściwie o tym, jakie on sam ma podejście, a nie o tym, jak powinni mówić inni.
Głos na ten temat zabrał także o. Jan Strumiłowski OCist, stwierdzając: Język służy komunikacji. Aby mógł taką funkcję spełniać, siłą rzeczy musi być komunikatywny, czyli powinien być adekwatny względem rzeczywistości – tzn. powinien jak najdokładniej rzeczywistość opisywać. Dalej duchowny twierdzi, że istnieje różnica między godnością i wartością życia człowieka a życia zwierzęcia, a więc także w tym, jak kończą życie, stąd nie wolno ich zrównywać.
W zasadzie zgadzam się z powyższym, choć nie uważam, aby powiedzenie o zwierzęciu, że umarło, miało być od razu deprecjonowaniem godności człowieka. Chodzi bardziej o to, że niewątpliwie zmienia się stosunek człowieka do zwierząt, przynajmniej tych najbliższych. Kiedyś pies służył głównie do pilnowania podwórka, a kot łapał myszy; dziś są one traktowane jak członkowie rodziny, a po ich odejściu również można przeżywać żałobę. Można ją zresztą przeżywać po jakiejkolwiek stracie, nie tylko po śmierci bliskiego człowieka. Jest to więc zmiana językowa, która ma za zadanie lepiej opisywać naszą rzeczywistość, nasz stosunek do niektórych zwierzaków.
Ostatecznie przecież nie mówi się o tym, że gdy jedziemy samochodem, to setki muszek czy komarów umierają na naszej masce. One są zbyt małe, więc – mówiąc brutalnie – trochę nas nie obchodzą. Nieprawdą też jest stwierdzenie, jakobyśmy traktowali zwierzęta ogólnie lepiej niż kiedyś. Myślę, że gdybyśmy w Wigilię – gdyby naprawdę mogły mówić ludzkim głosem – zapytali karpie duszone w reklamówkach, kurczaki hodowane przemysłowo czy szczury, na których przeprowadzamy eksperymenty o to, czy czują się dobrze przez nas traktowane, miałyby kilka uwag.
Mówienia o tym, że pies umiera, a nie zdycha, nie postrzegam więc w kategoriach neomarksistowskiej próby obniżenia znaczenia człowieka, ale po prostu jako potrzebę lepszego wyrażenia naszego stosunku do niektórych zwierząt, które nie są dla nas przedmiotami. Można by powiedzieć – wpływ na zmiany w języku mają nie tylko neomarksiści, dlatego nie jest dobrym pomysłem odrzucanie wszystkich tych zmian z góry.
Osiem gwiazdek
Drugi problem językowy, który chciałbym poruszyć, jest zgoła inny. Już od kilku lat bardzo popularne, szczególnie wśród młodzieży, jest hasło, które w ocenzurowanej formie przedstawiane jest jako osiem gwiazdek. Dla przypomnienia: wyraża ono w bardzo wulgarny i pogardliwy sposób stosunek do jednej z partii opozycyjnych. Gdy ktoś próbował twierdzić, że to może niedobrze, iż w taki sposób ludzie odnoszą się do jednej z partii i publicznie wykrzykują wulgaryzmy, zaczęło się relatywizowanie. Okazało się bowiem, że to nie aż tak brzydkie słowo. Jeden z polityków stwierdził nawet, że właściwie jest to „dorobek kulturowy”.
Portal OKO.press z kolei wytłumaczył, że wulgarne wyzywanie jednej z partii jest OK, bo to tylko partia, symbol poglądów politycznych. Nikt nie rodzi się jej politykiem, a poglądy polityczne nie są od nas niezależne, więc nie ma powodu, żeby je specjalnie chronić. Jeżeli akurat ktoś jest działaczem tej partii albo jej wiernym wyborcą – może też nie być, więc w czym problem? Można się wypisać, złożyć publicznie samokrytykę, że się popierało, ale teraz się wstydzi. I już zejdzie się z linii strzału.
Pamiętam też, że kilka lat temu, podczas tak zwanych czarnych marszów, karierę zrobił inny wulgaryzm, widniejący na transparentach i wykrzykiwany przez protestujących. Powiedzmy, że demonstranci sugerowali nim przeciwnikom swojej sprawy, żeby jak najszybciej odeszli, ale w wulgarny sposób. Wtedy z kolei „Wyborcza” przekonywała, że ten wulgaryzm nie jest już nieprzyzwoity i niestosowny. Zdziwiło mnie więc, że wygwiazdkowali go w nagłówku. To jest niestosowny i cenzurujemy go, czy nie jest i piszemy bez zażenowania? Trzeba się na coś zdecydować.
Przestrzeń publiczna
Jestem też bardzo ciekawy, co się stanie, gdy za jakiś czas ktoś zacznie wznosić wulgarne hasła wymierzone w inne „symbole poglądów”, a trochę ich przecież mamy w naszej politycznej palecie, albo wulgarnie kazać jakimś innym grupom „oddalić się w podskokach”. Zgaduję, że gdybyśmy wtedy dysponowali hipokryzjometrem, zacząłby on wyć i świecić się na czerwono. W walce politycznej niestety bardzo powszechna jest moralność Kalego: „Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy, to jest zły uczynek. Dobry, to jak Kali zabrać komuś krowy”.
Nie podoba mi się używanie wulgaryzmów jako głównego przekazu w przestrzeni publicznej. Dlaczego? Uważam, że przestrzeń ta powinna nas cywilizować i przywoływać do porządku, a nie schamiać i prymitywizować. W domu mogę sobie głośno bekać po jedzeniu i rzucać śmieci, gdzie popadnie. Publicznie jednak lepiej by było, gdybym się hamował. Po prostu. I myślę, że to jest całkiem zdrowe podejście. Zakłada ono, że kontakty z innymi ludźmi powinny nas podnosić, ulepszać, sprawiać, że wzrastamy. A jeżeli będziemy się hamować przed wulgarnym odnoszeniem się do kogoś, to może odrobinę zmieni się nasz stosunek do niego.
Agresywny język jest niczym innym jak retorycznym przyznaniem się do braku porządnych argumentów. I także brakiem kreatywności. Mam też poczucie, że jeżeli istnieje coś takiego jak mowa nienawiści, to środowiska skandujące oba przywołane hasła właśnie ją popełniają. Niestety nie są skłonne tego zauważyć.
Zmiany…
Język – czy to się komuś podoba, czy nie – zmienia się, ewoluuje. Są zmiany, które warto przeprowadzić, bo może lepiej oddadzą to, co czujemy i myślimy, a więc w
konsekwencji lepiej się dogadamy. Inne warto zahamować, bo mogą wyciągać z nas to, co raczej nie powinno z nas wychodzić na zewnątrz. Trzeba tylko odróżnić jedne od drugich. Na pewno jednak warto o tym wszystkim dyskutować.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.