Dawne przykazanie w Jezusowej interpretacji
Poprzez przypowieść, która ma naprowadzić skrybę na właściwą odpowiedź, Jezus uczy, że człowiek, zamiast pytać, kto jest jego bliźnim, winien raczej sam okazać się bliźnim dla innych. Bliźni bowiem nie jest przedmiotem definicji, ale dynamicznej relacji, którą należy podjąć. Warto jednak określić dokładniej znaczenie terminu „bliźni” (gr. plesion), pojawiającego się w omawianej przypowieści. Na 225 wystąpień tego rzeczownika w Septuagincie sto czterdzieści razy jest on ekwiwalentem hebrajskiego rea. Termin ten pochodzi od czasownika oznaczającego „być z kimś związanym”, „mieć z kimś do czynienia”. Odcienie znaczeniowe rzeczownika mogą więc być następujące: „przyjaciel”, „kochający”, „towarzysz” czy „sąsiad”. Przykazanie miłości bliźniego zapisane w Starym Testamencie obejmuje jednak tylko członków zgromadzenia Jahwe, a nie wszystkich ludzi. Nakaz obejmuje także obcych mieszkających wśród Izraelitów, a więc rozszerza nieco zasięg przykazania miłości wobec bliźniego.
Pytanie o bliźniego w czasach Jezusa często powracało. Jego treść ograniczała się zazwyczaj do zagadnienia, czy bliźnim może być ktoś wyłączony przez Prawo ze wspólnoty Izraela. Jezus w antytezach daje klarowną odpowiedź na tak postawione pytanie: „Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują” (Mt 5,43). Choć nigdzie w Starym Testamencie nie zapisano nakazu nienawiści wobec nieprzyjaciół, to znajduje się on w poleceniach gminy qumrańskiej, a także w rabinackiej interpretacji tekstów.
Biorąc pod uwagę fakt, że pytanie uczonego w Piśmie zrodziło się na kanwie przykazania miłości Boga i bliźniego oraz znamiennej wręcz wrogości pomiędzy Samarytanami a Żydami, wybór postaci Samarytanina na bohatera przypowieści jest w ustach Jezusa jednocześnie interpretacją wspomnianego przykazania. Nie można ograniczać miłości do bliźnich tego samego kultu czy narodowości, miłość bowiem przekracza granice religijne i etniczne. Jezus stawia skrybę w dość kłopotliwej sytuacji. Sugeruje mu, że bliźni nie jest przedmiotem działania, nie jest obiektem wymagającym troski – jest osobą. Jezus przesuwa punkt ciężkości – to nie ja stoję w centrum, lecz bliźni. To nie ja jestem miernikiem rzeczy, lecz potrzeby drugiego. To nie wokół mnie toczy się świat, lecz ja mam obracać się wokół spraw innych. „Po co w ogóle zaczynałem tę rozmowę?” – pomyślał pewnie skryba, spoglądając niepewnie spod grubych szkieł swych okularów. Problem nie tkwi w tym, kto jest moim bliźnim, ale dla kogo ja mogę okazać się znakiem miłosierdzia. Nie chodzi o to, by jak najmniejszym kosztem, przy jak najmniejszym wysiłku zdobyć jak największą pewność zbawienia. Chodzi o coś wręcz odwrotnego, o coś niemal szalonego: by – jakby zapominając zupełnie o swoim zbawieniu – rzucić się w wir niesienia pomocy innym. Chodzi o to, by spalać się dla innych, zupełnie nie myśląc o sobie. Taką intuicję miała Simone Weil, gdy pisała, że umrzeć dla Boga wcale nie jest dowodem, że się w Niego wierzy. Umrzeć za odrażającego człowieka, zupełnie o Bogu nie myśląc, oto dowód największej miłości. Czyż Paweł nie zapewniał, iż chciałby być sam odłączony od Chrystusa, byleby tylko zapewnić zbawienie jego braciom – Żydom?
Odwrócona perspektywa
Chodzi o stworzenie właściwej perspektywy. Właściwie postawione pytanie nie brzmi: „kto jest moim bliźnim?”, ale „dla kogo ja mogę okazać się bliźnim?”. To nie ja wybieram bliźniego, lecz on wybiera mnie. Chodzi o istny przewrót kopernikański w sferze postrzegania człowieka – to nie słońce krąży wokół planety ludzi, lecz odwrotnie. To nie bliźni ma krążyć wokół mnie, lecz odwrotnie. To nie ja jestem słońcem, które jaśnieje w centrum układu ludzkich odniesień, lecz odwrotnie – wszystko koncentruje się i skupia wokół drugiego. Oto właściwa perspektywa.
W kontekście prowadzonych ostatnio badań przez Iris Murdoch, brytyjską filozof, okazuje się, że zasadniczym problemem uczonego w Piśmie było to, że nigdy się nie zakochał. Dla większości ludzi ta całkowita świadomość drugiego rodzi się w momencie, w którym się zakochują. Jest to – według Murdoch (przypuszczać możemy, że zakochanej) – ten moment, który staje się dla wielu najbardziej niezwykłym i odkrywczym doświadczeniem życiowym, w którym centrum znaczenia zostaje wyrwane z danej osoby, a rozmarzone ego doznaje szoku świadomości całkowicie odrębnej rzeczywistości. Kto się zakochuje, ten przestaje, przynajmniej na jakiś czas, być centrum wszechświata i pozwala drugiemu zająć to miejsce. Używając „romantycznej” terminologii: przestaje być słońcem, a staje się księżycem.
Wróćmy jednak do kwestii bliźniego. Ma on to do siebie, że najczęściej pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie. Stoi przed drzwiami akurat wtedy, gdy je otwieram, i dlatego nie mogę udać, że nie ma mnie w domu. Zatyka palcem judasza we drzwiach i przesłania obiektyw kamery monitorującej wejście do mego domu, stąd nie mam pewności, kto tam stoi i otwieram. Dzwoni dokładnie wtedy, gdy przyjmuję gości, więc nawet jeśli wyświetlacz telefonu jasno mówi mi, z kim mam podjąć rozmowę, muszę odebrać, by nie wyjść na nieprzystępnego w oczach znajomych. Bliźni przybywa niespodziewanie. I nie zawsze jest to miła niespodzianka. Bliźni jest często mało taktowny. Nie dość, że nie zapowiada swego przybycia, że nie umawia się wcześniej, to jeszcze chce, bym poświęcił mu więcej czasu, niż mogę dać. I to czasu, który najchętniej zachowałbym dla siebie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.