Czy znalazłbym dla siebie w Polsce miejsce, gdzie można się wyciszyć, poukładać, miejsce pomocy dla księży w przejściowych okresach życia – na zakrętach, w kryzysie wieku średniego, w obliczu decyzji zmieniających dotychczasowe zaangażowania? W drodze, 11/2007
TG: Zapracowywanie problemów zawsze jest pokusą. Ta metoda jest tak popularna, bo niesie łatwiejszy sposób radzenia sobie, czasami skutkuje, ale prędzej czy później prawdopodobnie problem się ujawni. Przeczuwam też w niej lęk przed przyznaniem, że mamy problemy, bo wszyscy wolelibyśmy ich nie mieć i nie musieć się z nimi mierzyć. Lubię przywoływać przykład świętego Antoniego Pustelnika. Istnieje jego przedstawienie, autorstwa Hieronima Boscha, zatytułowane Kuszenie świętego Antoniego. Wokół Antoniego piętrzy się mnóstwo potworów, bohomazów, mniej czy więcej obrzydliwych czy wrednych. To nie są poczwary, pokusy spadające na świętego z zewnątrz. Cały obraz to historia jego spotkania z własnym wnętrzem. Potwory, straszydła, jaszczury, wszystko jest we mnie. Mówi się, że święty Antoni to wielki zwycięzca. Jego droga wiodła przez samego siebie, przez spotkanie z sobą. Patrzył w twarz każdej z sił, uczył się rozróżniać potwory od aniołów. Nauka patrzenia w twarz temu, co się we mnie kryje, nauka rozpoznawania aniołów i demonów, radzenia sobie z nimi, to w tradycji Kościoła zajmowanie się sobą.
WK: Dotknąłeś niesamowicie ważnej rzeczy, która podpowiada, jak formować. Jan Paweł II mówił, że jest teraz czas świadków. Dobry formator będzie też mistrzem. Święty Antoni poprzez swoją drogę przeżywania kryzysów stał się i jednym, i drugim. Dużo jeżdżę po seminariach, spotykam wychowawców, którzy – z całym szacunkiem – zazwyczaj są księżmi dziesięcioletnimi, po doktoratach rzymskich. W moim odczuciu nie są w stanie być mistrzami, ponieważ nie mają drogi własnego doświadczenia duchowego.
W lutowym numerze miesięcznika zamieściliśmy wywiad z Krzysztofem Grzywoczem, ojcem duchownym w seminarium opolskim, który powiedział, że dzisiaj za szybko kreuje się mistrzów. W konsekwencji w wieku pięćdziesięciu lat ludzie są często wypaleni, a to przecież najlepszy okres na owocowanie.
WK: Kończyłem poznańskie seminarium, nasi profesorowie, ojcowie duchowni to byli mistrzowie, starsi panowie, którzy byli autorytetami. Zapytałem kiedyś pewnego biskupa, dlaczego w seminariach są teraz tak młodzi wychowawcy. Odpowiedział, że jest obecnie tendencja, by kleryk z wychowawcą byli blisko wiekiem. Prowadzenie duchowe nie polega jednak na tym, żeby być trochę starszym kolegą. W naszym ośrodku nie jesteśmy wyrozumiali. Najistotniejsze w terapii jest stawianie wymogów. Gdy ksiądz przychodzi, mówimy: słuchaj, musisz się umyć, zadbać o siebie, to podstawowe rzeczy. Zmiany są widoczne w najdrobniejszych szczegółach. To stare zasady powrotu do życia duchowego – przez planowanie dnia i dbałość o własną przestrzeń. Jeżeli zachodzę do pokoju księdza i widzę przy łóżku szklankę z przyschniętymi fusami oraz brudne skarpetki obok, a za trzy tygodnie nie ma szklanki i skarpet, tylko zasłany tapczan, wiem, że w tym człowieku coś drgnęło.
TG: Umiejętność zajmowania się sobą to jedna z najważniejszych rzeczy. Jeżeli ktoś się nie mierzy z sobą, nie przechodzi swojej drogi Antoniego Pustelnika, chyba nie jest w stanie być mistrzem.
Poruszający jest ten obraz niezasłanego łóżka. Bywa, że ksiądz nie dba o siebie, bo nie ma czasu, wszystko jest ważniejsze, cały świat czeka. Potem najczęściej cierpi modlitwa indywidualna. Jak ma wyglądać higiena życia duchowego?
WK: Choroba alkoholowa ma swoje elementy psychiczne, płaszczyznę biologiczną, ale jej jądro tkwi w duchu człowieka. Podążając za opinią księdza doktora Marka Dziewieckiego, rozumiem życie duchowe tak, że każdy ma centrum zarządzania swoim życiem, głębokie jestestwo, ducha, gdzie znajduje się odblask Boga. Tam mieszczą się pytania o sens, o to, kim jestem, jaka jest moja relacja do Boga. Jeżeli nie troszczę się o ducha, jeżeli w seminarium zostałem przygotowany jak rzemieślnik, wysłuchałem setek wykładów a kaplica nie była najważniejsza, bardzo szybko zacznę się wypalać. Z czymś sobie nie poradzę, a ponieważ jestem pusty, pojawią się różne „pomoce”. Ja przez pierwsze sześć lat życia kapłańskiego nie mówiłem brewiarza. Byłem księdzem młodzieżowcem, do tańca i do różańca, zawsze z wszystkimi. A ojciec duchowny powtarzał w seminarium: „Nie odkładaj brewiarza, bo zawsze jest coś w tej łączności z Bogiem, do czego możesz wrócić”. Wróciłem do brewiarza dopiero na trzeźwo.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.