Wyobraźmy sobie następującą sytuację: przy kratkach konfesjonału klęka mężczyzna i wyznaje, że usłyszał głos, który żąda od niego, żeby zabił w ofierze swojego syna. Ksiądz profesor jest spowiednikiem Teologia polityczna, 2005-2006
D.K.: Chodzi o postawę, która wyrasta z założenia pełnej harmonii celów chrześcijaństwa z celami demokracji i rynku. To jest utopia. Zgoda, że po koszmarze PRL-u taka pokusa jest zrozumiała. Tylko że za tym kryje się nieraz ciche założenie, że żyjemy w tysiącletnim Królestwie Chrystusa. Nieraz słyszy się, że chrześcijanie mają być odpowiedzialni za kształt życia publicznego. I na to oczywiście zgoda. Tylko że nie można wykluczać sytuacji, w której chrześcijanin mówi nie demokracji i rynkowi.
T.W.: Tylko jednej rzeczy bym się obawiał. Nie powinno być założenia bezkonfliktowości, ale nie powinno też być takiego założenia, że konflikt musi nastąpić. To w ogóle nie jest w tej płaszczyźnie rzeczywista alternatywa. Myślę, że słusznie pojawiło się tu to odwołanie do Abrahama, bo ono całą rzecz ustawia na o wiele bardziej podstawowej płaszczyźnie, i to zanim w ogóle takie pytania się pojawią. Jest to bardzo dobre ukonkretnienie tego, co powiedziałem wyżej o konieczności stawiania pytań fundamentalnych. Być może słabość, a nawet nieszczęście społecznego życia kościelnego w Polsce polega na tym, że pytań takich prawie się nie stawia, traktując jako rzecz oczywistą: co to znaczy być chrześcijaninem i jakie wymagania chrześcijaństwo stawia swemu wyznawcy. Zwróćmy uwagę, że w wypadkach konfliktów społecznych czy politycznych między, mówiąc nieco skrótowo, chrześcijanami a niechrześcijanami (w sensie przyjmowanych wartości) – chrześcijanom przypomina się zazwyczaj, że powinni „ewangelicznie miłować”, a nie potępiać czy żądać. I jest to traktowane jako pewna rytualna oczywistość, tak że sami chrześcijanie rzadko protestują przeciwko ustawianiu ich w roli łagodnych idiotów. Nie chodzi o wywoływanie konfliktów tam, gdzie nie są konieczne, ale o czynną pamięć o tym, że Ewangelia to także bardzo mocne słowa.
D.K.: A gdzie znajdują się granice lojalności polskich chrześcijan wobec systemu politycznego?
T.W.: Nie czuję się na siłach, żeby odpowiedzieć prostą regułą. To można naprawdę rozstrzygać tylko w sytuacjach szczegółowych.
D.K.: Czy chrześcijan obowiązuje lojalność wobec państwa, które czynnie wspierałoby eutanazję, przyjęłoby bardzo liberalny wariant ustawy aborcyjnej i jeszcze promowałoby eugenikę? Myślę oczywiście o państwie, które z punktu widzenia procedur jest nienagannie demokratyczne. Czy to jest państwo, wobec którego jesteśmy nadal zobowiązani do lojalności, czy nie?
T.W.: Sądzę, że jest to mimo wszystko nie do końca dobrze postawione pytanie. Dlaczego? Gdy mówimy o czymś, czego moje sumienie nie pozwala w żaden sposób przyjąć, oczywiście muszę taką lojalność odrzucić. Racją jest moje sumienie i wiara. Jeśli, jak Pan powiedział, obowiązują procedury demokratyczne, to nie wszystko trzeba odrzucić. Moje skrajne wypowiedzenie lojalności siłą rzeczy dotyczyłoby także tych aspektów życia, w których nie odczuwam konfliktu moralnego.
Jak widać, trochę męczę się z odpowiedzią. Ale męczę się nie dlatego, że mam zasadniczą trudność czy wątpliwość. Gdybym miał zasadniczą trudność sumienia z tym państwem, to mu wypowiem lojalność – to mówię jasno. Muszę umieć przewidzieć sytuację, że państwo, które współtworzę, przyjmie prawo, którego moje sumienie bezwzględnie nie zaakceptuje. Tyle tylko, że w zwyczajnym porządku państwa demokratycznego taka sytuacja nie jest nigdy prostym albo – albo. Jestem urzędnikiem tego państwa. Jestem pracownikiem instytucji państwowej, różnymi wyborami i działaniami wspieram to państwo, na przykład dokonując wyboru przedstawicieli, reagując lub nie reagując na różne wydarzenia publiczne czy stanowienie praw. Jak długo w tych moich wyborach nie jestem stawiany w sytuacji niemożności wyrażenia mojego właściwego zdania, tak długo nie mam powodu do odmowy lojalności.