A po co chcecie tam jechać? Nic tam nie ma. Bieda, ruiny i smutni panowie w czerni. Zresztą i tak wpuszczą was najwyżej taksówką z zamkniętymi oknami. Nie wolno robić zdjęć. Godzina jazdy kosztuje dwadzieścia pięć dolarów. To już lepiej wypić koktajl w hotelowym barze. Wszystkiego i tak dowiecie się od kelnerów. Więź, 9/2008
Baalbek omijamy, jadąc nową obwodnicą. Pasażerowie wysiadają na obrzeżach. Miasto do dziś uchodzi za polityczną stolicę Hezbollahu, głównego ruchu skupiającego szyitów. W 2006 roku założony przez organizację szpital w Baalbek został zaatakowany przez komandosów izraelskich. Znaleziono składy broni, zabito około dwudziestu osób, cywilów, jak twierdzi Hezbollah, członków milicji, jak podaje „tak zwany Izrael” – istnienia żydowskiego państwa ruch nie uznaje. Pacjentów szpitala ewakuowano kilka dni wcześniej.
Hezbollah buduje nie tylko szpitale, ale i szkoły, przyznaje zapomogi i stypendia, finansuje szkolenia dla rolników. Członkowie ruchu leczą się w ich szpitalach za darmo. Szacuje się, że organizacja wydaje rocznie setki milionów dolarów na swoje programy społeczne. W ten sposób przejmuje rolę państwa i cierpliwie, krok po kroku podminowuje demokrację. Rząd Libanu nie ma własnych środków, aby z nimi konkurować, a pomoc świata koncentruje się na walce z terroryzmem.
Celem izraelskich nalotów w 2006 roku była też szyicka dzielnica Bejrutu, w której ukrywało się wielu liderów Hezbollahu. Postanowiliśmy się tam wybrać. Mimo rad eksperta.
– Wsiadajcie! – woła kierowca. Stołeczne autobusy są pustawe. W Bejrucie do dobrego tonu należy jeździć taksówką. W centrum obowiązuje ryczałt i płaci się nieco ponad sześć dolarów.
– Skąd jesteście? – pyta kierowca. – Podoba wam się tu? Biedne moje miasto. Po co przyjechaliście do Bejrutu?
Na głównych skrzyżowaniach stoją czołgi. O worki z piaskiem opierają się żołnierze uzbrojeni w amerykańskie M-16. Flirtują z dziewczynami, snują niekończące się rozmowy przez komórki. Kiedy pytam o drogę, cieszą się, że mogą pomóc. Armia w służbie narodu i jego gości.
Nasz przystanek mieści się przy Ministerstwie Turystyki.
– Bardzo przepraszam. Proszę tu podejść. – Szeregowiec wychodzi ze stróżówki i zatrzymuje nas w cieniu rządowego gmachu. – Mogę zajrzeć do plecaka? – Mimo śniadej karnacji wielki rumieniec płonie na mu na policzkach.
– Chcemy żyć w pokoju!
Przed radą ministrów też rozstawione są zapory przeciwczołgowe. Plac Męczenników trzeba obejść z drugiej strony. Nazwa pochodzi z czasów pierwszej wojny światowej i wzięła się od zamordowanych tu przez Turków ofiar. Ówczesny tłumacz ambasady francuskiej okazał się zdrajcą. Przekazał listy Libańczyków proszących o pomoc na ręce osmańskiego komisarza.
Za placem jest centrum z wieżą zegarową w stylu art-deco, rzymskie ruiny, dalej odbudowany turecki meczet z błękitnymi kopułami i tuż obok neorenesansowa katedra świętego Grzegorza. W tyle, na okopconych filarach, wielkie betonowe jajo z obciętym czubkiem, czyli pozostałość po wypalonym w czasie wojny domowej awangardowym kinie.
– Sąsiedzi ciągle mają lepszy pomysł na nasz kraj – mówi żołnierz, grzebiąc mi w plecaku. – Syria i Izrael, dalej mamy Iran, Arabię Saudyjską, kiedyś był też Irak. Są Francuzi, Amerykanie… Jeszcze obozy Palestyńczyków. Pół miliona ludzi w naszym niespełna czteromilionowym państwie. Nikt ich na świecie nie chce. Jak my mamy im pomóc?
Szczęśliwi ci, którzy swój kraj nazywają Bożym Igrzyskiem. Liban jest grą całkiem ludzką.
– Jeszcze raz przepraszam. Już możesz się spakować.
Świat lubi przyglądać się igrzyskom.
Ruszamy z przystanku. Pełna normalizacja?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.