Od początku ustrojowej transformacji nie mamy szczęścia do reform. Fatalnie wdrażano reformę zdrowotną i emerytalną. Teraz trzęsienie ziemi przeżywa oświata. Problem w tym, że jej ofiarami stały się najmłodsze dzieci: sześcio- i siedmiolatki. Niedziela, 4 października 2009
Nie tak miało być
Prezydent Lech Kaczyński wetując ustawę o systemie oświaty, nie podpisał jej nie dlatego, że miał wątpliwości co do konieczności obniżenia o rok wieku rozpoczęcia obowiązkowej nauki szkolnej. Stwierdził tylko, że ustawa powinna być lepiej przygotowana, a kryzys gospodarczy nie jest najlepszym okresem do przeprowadzenia tej reformy. Święta prawda. Nie wiedział jeszcze wtedy, że premier zabierze resortowi oświaty 300 mln z puli przeznaczonej na dostosowanie szkół do potrzeb sześciolatków.
Jednak zdaniem min. Hall, prezydent w ten sposób wybrał konfrontację. Jej zdaniem, polskiej edukacji zgoda jest potrzebna, bo edukacja zmienia się powoli. – Pan prezydent na własne życzenie z tej zgody się wypisał – dodała Hall. Nie zauważyła, że to ona wybrała drogę konfrontacji ze środowiskiem zdesperowanych rodziców, którzy poczuli się oszukani.
Weto prezydenckie pomogło Platformie odrzucić SLD, ale pod warunkiem rozciągnięcia procesu przyjmowania do szkół sześciolatków na trzy lata i wprowadzenia dla nich obowiązku szkolnego od 2012 r. Hall szermowała argumentem, że zadaniem tej reformy jest wyrównywanie szans. Po odebraniu MEN 300 mln zł reprezentująca lewicę poseł Krystyna Łybacka, b. minister oświaty, mówiła dziennikarzom: – Zaniknie ważny walor reformy, jakim miało być wyrównywanie szans. Do szkół pójdą dzieci rodziców świadomych znaczenia edukacji i z bogatszych gmin.
Dziś poseł Łybacka twierdzi, że lewica, która pomogła PO odrzucić prezydenckie weto, czuje się przez Platformę oszukana.
– Nie tak miało być – powiedziała „Niedzieli”. Obiecała podjąć próbę przeforsowania w Sejmie decyzji, by rząd przedstawił posłom informację o wdrażaniu reformy oświaty, a także o sytuacji, w jakiej znalazły się sześcio- i siedmiolatki. Posłowie PiS-u na konferencji prasowej nie kryli słów krytyki. Zwracali uwagę, że szkoły często nie mają wystarczających środków na dostosowanie sal lekcyjnych dla maluchów. Wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży Sławomir Kłosowski z PiS-u stwierdził, że łączenie w jednej klasie dzieci w wieku sześciu i siedmiu lat jest dla obu grup niekorzystne, ponieważ na ogół – zwłaszcza w szkołach miejskich – klasy są bardzo liczne, co uniemożliwi nauczycielowi zajęcie się w sposób indywidualny potrzebami dzieci młodszych i starszych.
Potwierdzają to uwagi nauczycieli. – W naszej szkole na trzy klasy pierwsze i siedemdziesięcioro w nich dzieci jest tylko trzech sześciolatków, a na lekcji po jednej nauczycielce. Ona nie zostawi reszty uczniów, by odprowadzić malucha do toalety, jak to obiecywano rodzicom. Jest bowiem odpowiedzialna za wszystkie dzieci – mówi Elwira Szaposiak, nauczycielka z 15-letnim stażem z jednej z gdańskich szkół. Mówi, że nauczyciele też przeżywają dramat, bo takiego bałaganu, jaki teraz panuje w szkołach, dotąd nie było.
– A jeśli chodzi o zarządzenie, by dzieci pozostawiały w szkołach książki i nie targały ich ze sobą w plecakach, to chyba MEN nie zna realiów. Dla pierwszaków nie ma osobnych książek do ćwiczeń, które odrabiają w domu. Jest jedna książka do teorii i ćwiczeń, jak więc tu mówić i trąbić o sukcesie pomysłu. One te książki muszą dźwigać do domu albo rodzice będą zmuszeni kupić im drugi komplet. Nie wszystkich na to stać – dodaje ze smutkiem. I ze zdenerwowaniem, bo nauczyciele jako pracownicy oświaty czują się przed rodzicami za cały ten galimatias w jakiś sposób odpowiedzialni. Poza tym ich też oszukano. Mieli dostać większe podwyżki, niż MEN im szykuje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.