Ks. Stanisław Suchowolec (1958-1989)

Esbecy znali dokładnie rozkład jego mieszkania na plebanii. Wiedzieli, ile jest kluczy i kto nimi dysponuje. Zebrali szczegółowe informacje na temat osoby kapłana, jego zwyczajów, godzin zajęć, jego bliskich oraz ludzi, z którymi się spotykał. Źródło, 3 czerwca 2007




29 stycznia 1988 r. ks. Suchowolec miał wyjechać na pielgrzymkę z białostockimi solidarnościowcami na Mszę św. za Ojczyznę do kościoła św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu - do grobu ks. Jerzego. Nie pojechał, tłumacząc się dodatkowymi obowiązkami duszpasterskimi. Wiadomo jednak, że przed planowanym wyjazdem był szczególnie intensywnie nękany przez MO i SB. 29 stycznia wieczorem ks. Suchowolca odwiedził niezapowiedziany, nieznany nikomu gość. Po jego wizycie ksiądz był wyraźnie podenerwowany. Kilka dni wcześniej odbył rozmowę z pewnym kapitanem SB, który miał wyjawić mu nazwisko donoszącej na niego, bliskiej mu osoby. Kapłan był załamany tym, co usłyszał.

Po wizycie tajemniczego gościa ksiądz odwiedził m.in. kuzynkę i jej męża, a późnym wieczorem zaprzyjaźnioną rodzinę Klimowiczów. Na plebanię wrócił przed północą. Zanim wysiadł, zrobił trzy "kółka" po okolicy, zauważył bowiem w pobliżu auto na znanych mu numerach. Bał się. Z plebanii zadzwonił jeszcze do Doroty Klimowicz - taki system "zabezpieczenia telefonicznego" jego powrotów wprowadzili ludzie, którzy chcieli go chronić. Wszyscy, którzy spotkali go tego dnia byli jednomyślni. Ksiądz był bardzo smutny, spięty i przybity, płakał. Dręczyła go jakaś ważna sprawa, jakaś tajemnica, której nie chciał nikomu wyjawić.

30 stycznia, ok. godz. 4.30, mieszkający na plebanii ludzie stwierdzili, że w budynku nie ma światła; poczuli swąd spalenizny. Drzwi do pokoju ks. Suchowolca były zamknięte. Wyważyli je. Na podłodze leżała nieżywa Nika - doberman księdza, a w sypialni nieopodal łóżka - ciało ks. Stanisława. Twarz i ręce wikarego były czarne od sadzy, ale w pomieszczeniu nie było większych śladów ognia lub dymu. "

"Nieszczęśliwy wypadek" - taka była konkluzja z przeprowadzonego dochodzenia. Choć wiele istotnych dla sprawy pytań pozostało bez odpowiedzi, w połowie 1989 r. śledztwo umorzono "wobec nie budzących wątpliwości ustaleń". Stwierdzono, że ksiądz zginął na skutek zaczadzenia spowodowanego pożarem termowentylatora, niezawinionym przez osoby trzecie. Innego zdania było kilku biegłych nie związanych z MO i MSW, których ekspertyzy zignorowano, a także kilku świadków, których zeznań nie wzięto pod uwagę. Po kilku latach prawda, którą za wszelką cenę chciano wówczas zatuszować, wyszła jednak na jaw. Okazało się, że ks. Suchowolec nie zginął przypadkowo, ale został zamordowany.

Po dwóch latach wznowionego w październiku 1990 r. śledztwa ustalono, że przyczyną śmierci nie był wcale nieszczęśliwy wypadek, ale "zbrodnicze podpalenie". Morderca musiał być profesjonalistą. Wiedział doskonale jak upozorować wypadek. Rozlał palną ciecz na blacie ławy stojącej w pokoju gościnnym księdza, na obudowie "farelki" i w pobliżu okna. Ciecz ściekła na wykładzinę. Morderca włączył następnie termowentylator i podpalił płyn na ławie. Umieścił też dwie kartki papieru na regale z książkami stojącym w pobliżu drzwi. Podpalił je tuż przed wyjściem z pomieszczenia. W ten sposób odciął księdzu drogę ucieczki, gdyby ten przedwcześnie się zbudził. Po wyjściu zamknął drzwi na klucz i niezauważony opuścił dojlidzką plebanię.


«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...