Zabrałem ją i wierzyłem najszczerzej, że odtąd już zagramy w jednej drużynie. Nie, nie przeciwko komuś... Po prostu zagramy razem: na dobre i na złe. Niestety „na dobre i na złe” okazało się lepszym tytułem serialu niż maksymą odnoszącą się do naszego sakramentalnego małżeństwa. Zeszyty Karmelitańskie, 1/2007
Zamieszkaliśmy z Wiosną razem. Jej syn, ona i ja. I dochodzące moje pociechy. I te ciągłe starcia, potyczki, bitwy i wojny o widzenia, o obecność moich dzieci w moim życiu. W życiu rozwodnika i wiarołomcy. „A nie mówiliśmy ci córeczko!” – o tak, dopięli swego, a ja byłem za słaby na grzech, za słaby na wiarę, po prostu słaby... Rozżalony i rozczarowany sobą. I to stawało się moją wiarą.
Lecz jedno miejsce w duszy wciąż pulsowało. Niczym nie mogłem go stłumić. W żaden sposób wyłączyć. Powoli zacząłem rozumieć, że owo pulsowanie to prawdziwe życie, które dane od Boga domaga się należnego mu miejsca, czyli w Nim. Powiedz to głośno! W Bogu!!! Nie jest to łatwe, gdyś się potępił. Jakie masz prawo wołać do Boga, który takich jak ty, modlących się na leżąco i wiarołomnych nie słucha? Zły duch nie próżnował. Bardzo długo utrzymywał mnie w przekonaniu, że już nie ma dla mnie ratunku. A Wiośnie, co mam powiedzieć? Że teraz Bóg do mnie mówi i oto zrozumiałem swój błąd, i teraz będę z Panem Bogiem „cacy”, a z nią „be”? Bo „be” jest związek niesakramentalny w oczach Boga? Umysł drążył, wiercił się, ciągnął na manowce. „Szukaj, szukaj!” – ciągle słyszałem to w środku. Książki z psychologii? Nie tu! Chodź! Klękaj! Gadaj!
Nie zdrowi potrzebują lekarza… Powrót
Odszedł do Pana papież Jan Paweł II. Wieczorem stojąc za rogiem bloku, paliłem papierocha i patrzyłem w gwiazdy. W jednej chwili doświadczyłem rozmiaru swojej nędzy, ale jednocześnie poczułem, że MIŁOŚĆ jest ponad tym wszystkim, że może wypełnić w jednej chwili całą przestrzeń będącą do tej pory miarą mojej rozpaczy i poczuciem znajdowania się poza marginesem życia.
Gdy wracałem do mieszkania, musiałem wpisać właściwy kod, aby domofon zadziałał i bym mógł wejść do środka. Może to się wydawać banalne, ale to właśnie owa powtarzana tysiące razy czynność uświadomiła mi, że każdy człowiek otrzymał od Boga swój kod dostępu, jednak trzeba czasem zadać sobie nieco trudu, by go odnaleźć. Ten trud musi przebiegać w rytmie instrukcji obsługi ludzkiej, istoty wyrytej na tablicach dekalogu, w Ewangelii czy wreszcie w sumieniu. Jak daleko trzeba odejść, by poczuć głód domu Ojca?
Przyznaję się do błędów, moich błędów. Biorę na siebie moją część odpowiedzialności za porażkę małżeństwa. Naprawiam winy. Naprawiam z całym zaangażowaniem i żalem za grzechy, ale nieparaliżującym żalem.
Cierpię, gdy coś jest nie tak, gdy wraca myśl, że może można było inaczej. Może można było, ale „było”! A teraz „jest” i żyję teraz, zaś nad tym, co było, nie mam już władzy. Zostawiam umarłym grzebanie ich umarłych. Nie umywam rąk. To też część mojego życia. Bo jednak ponoszę konsekwencje tego, co było, co zrobiłem.
Lecz czyż mam się dalej taplać w morzu rozpaczy? To prawda, na początku trzeba odwagi, by zostać samemu w ławce, gdy wszyscy inni idą przyjąć Pana w Eucharystii, ale gdy jesteś blisko Niego, w codziennej modlitwie, w sercu, w uczynkach miłosierdzia, gdy oddajesz Mu każdą chwilę swojego życia, nie nadymasz się z tego powodu i zaczynasz rozumieć słowa mszalnego wołania – „wysłuchaj modlitwy wiernych, którzy z Twojej ŁASKI stoją przed Tobą”; przestajesz wówczas czuć się trędowatym.
Kościół mnie nie opuścił, nie wygnał, nie zamknął swoich drzwi, nie zabronił mi spotykać się z Jezusem Chrystusem. Wciąż mogę uczestniczyć we mszy św. Mogę? Wręcz powinienem, bo przecież „lekarza nie potrzebują zdrowi, lecz ci, którzy źle się mają”.