Częstą barierą przed wyznaniem grzechów w konfesjonale jest wstyd lub lęk. Przyznanie się do winy zawsze wiele nas kosztuje i jest krępujące. Uczuć w konfesjonale nie unikniemy. Moim zdaniem one są cennym wzmocnieniem wyznania grzechów i żalu za nie. List, 3/2007
Nie chodzi mi o jakieś czepianie się słów, ale o zauważanie ważnych zmian na poziomie samego języka. Język wyraża przecież nie tylko proste i oczywiste treści, ale także naszą świadomość, jej głębię. Nie bez powodu pranie mózgu w systemach totalitarnych zaczynało się od poprawiania języka i tworzenia nowomowy. Wystarczy wspomnieć książki G. Orwella czy komunistyczny bełkot, którym posługiwała się PZPR. Podobną operację na języku można obserwować we współczesnej pop-kulturze, dlatego nie bez znaczenia jest jakiego języka używają młodzi przy wyznaniu grzechów. Młody człowiek, który mówi, że “uprawiał seks", wcale nie wyraża tym samym głębokiego przekonania o grzechu, ale przyznaje się do robienia czegoś, czego Kościół zakazuje. Przecież robi to, co wszyscy w jego wieku robią: uprawia seks tak samo jak sport. Sumienie nie wyrzuca mu tego jako grzechu ciężkiego, ale co najwyżej jako przekroczenie normy, podobne do jeżdżenia rowerem pod prąd. Zdarzyło mi się, że gdy przypomniałem o ciężarze tego grzechu, w odpowiedzi usłyszałem zdziwione: “Ależ proszę księdza, ja już mam 18 lat". A to dopiero pierwsze pokolenie wychowywane w wolnej Polsce...
Podobne językowe zabiegi dotyczą także mówienia o innych grzechach, a ich autorami bywają przedstawiciele duchowieństwa, jak i wykształconego laikatu. Przykłady można mnożyć. Przyznać się do tego, że “minąłem się z prawdą", to nie to samo, co powiedzieć, że “skłamałem". Powiedzenie wprost, że “kradłem", w niczym nie przypomina elegancji sformułowania: “skorzystałem z luk w prawie podatkowym". “Jestem krzywoprzysiężcą" brzmi zupełnie inaczej niż “pomogłem w sądzie mojej dalszej rodzinie", “załatwiłem sobie rentę" to coś zupełnie innego, niż “dałem łapówkę".
Więcej ortopatii niż ortodoksji
Nasz problem z przyznawaniem się do winy wynika chyba z nieakceptowania reguł walki duchowej, która zakłada nieustanny wysiłek, zwycięstwa, ale i klęski (które nie są jednoznaczne z grzechami!). Powiedziałbym nawet, że zanika w nas świadomość tej walki. Straciliśmy poczucie nieustannego zmagania się ludzkiego serca, zmagania nie tylko między dobrem i złem, ale także między dobrem rzeczywistym a pozornym. Wolimy wizję statyczną własnego życia duchowego, frontony, które można utrzymywać w czystości, dlatego regularnie je pobielamy jak ewangeliczne groby. W rzeczywistości życie duchowe jest szalenie dynamiczne, wielobarwne: kto nie podejmuje walki, ten przegrywa. To sfera, w której jak nigdzie indziej obowiązuje “efekt motyla": wielkie zdrady i skandale zaczynają się od zlekceważonych drobnych niewierności i półprawd. Tymczasem my nie umiemy pogodzić się z porażką, nie godzimy się na swoją słabość, dlatego wolimy zafałszować prawdę i robić dobrą minę do złej gry. Trudno nam samym się z tym uporać, a co dopiero, jeśli musimy do tej prawdy dopuścić inne osoby.