Chrześcijańskie świadectwo składane jest dzisiaj na misjach w cichości i pokorze. Jeśli jest autentyczne, wtedy bywa owocne. Jest bardziej dzieleniem się skarbem wiary i nadziei niż jej narzucaniem. Idziemy, 19 października 2008
Zapał misyjny w Kościele zdaje się w ostatnich latach wyraźnie słabnąć. Tylko częściowo można to wytłumaczyć spadkiem powołań na Zachodzie, skąd przez minione stulecia wysyłano najwięcej misjonarzy. Postępująca laicyzacja tych krajów musiała się w końcu odbić również na ich zaangażowaniu misyjnym.
Do tego można jeszcze dodać burzliwy na początku ubiegłego stulecia proces wyzwalania się państw afrykańskich i azjatyckich spod zależności kolonialnej. To zaś sprawiło, że kraje misyjne stały się dla społeczeństw zachodnich i dla tamtejszego Kościoła dosłowną zagranicą, a nie jak dawniej tylko zamorskimi posiadłościami, które należało zeuropeizować i ochrzcić.
Pewną rolę w przygaszeniu misyjnego zapału w Kościele mogło odegrać, niestety, również zbyt powierzchowne odczytanie niektórych stwierdzeń Soboru Watykańskiego II. Zwłaszcza tych, które znajdujemy w Konstytucji Dogmatycznej o Kościele. Czytamy tam wprawdzie, że poza Chrystusem i Jego Kościołem nie ma zbawienia. Ale to nie powód do zmartwienia, bo w szerszym znaczeniu do Kościoła przyporządkowani są przecież także ci, który wyznają jedynego Boga, a więc wyznawcy judaizmu i islamu.
Próba nawracania żyda albo muzułmanina na chrześcijaństwo byłaby dzisiaj co najmniej niepoprawnością polityczną i kładłaby się cieniem na dialog międzyreligijny. Ba, nawet ci, którzy nie poznali w ogóle Boga, ale żyją zgodnie z prawem naturalnym i wolę Bożą odkrywaną we własnym sumieniu starają się wypełniać, też mogą być zbawieni. Nie muszą w tym celu zmieniać swojej wiary i przyjmować chrztu. Takie stwierdzenia postawiły misjonarzy przed koniecznością zdefiniowania na nowo celu ich zaangażowania.
Współczesny misjonarz, w świetle dokumentów soborowych, nie kieruje się już świętym zapałem ratowania dusz przed wiecznym potępieniem, bo to niebezpieczeństwo zostało odsunięte daleko. Nie wyjeżdża też po to, aby w innym kraju zapalić kaganek naszej europejskiej kultury, bo coraz bardziej przekonujemy się, że to my, europejscy dekadenci, potrzebujemy uczyć się od kultur materialnie o wiele uboższych ich szacunku dla życia, dla wartości rodziny i ich pokory przed tym, co nadprzyrodzone.
Po co zatem wyjeżdżać na misje? Głównie po to, aby świadczyć o Chrystusie, aby się dzielić swoją chrześcijańską nadzieją, bo do tego jesteśmy wezwani. Ta postawa nie ma nic wspólnego z duchowym, ekonomicznym ani kulturowym kolonializmem.
Chrześcijańskie świadectwo składane jest dzisiaj na misjach w cichości i pokorze. Jeśli jest autentyczne, wtedy bywa owocne. Jest bardziej dzieleniem się skarbem wiary i nadziei niż jej narzucaniem. Czasem przychodzi to świadectwo wiary potwierdzić krwią. I z punktu widzenia Kościoła nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo krzyż jest na stałe wpisany w historię zbawienia.
Ale to nie oznacza, że możemy pozostawać obojętni wobec cierpień i śmierci za wiarę chrześcijan – choćby ostatnio w Indiach. Bo choć wierzymy w sens świadectwa pisanego krwią, to znamy też wartość miłości bliźniego. Ta czynna miłość również ma wymiar misyjny.
Szczególnie w tygodniu misyjnym w naszych modlitwach, w petycjach pisanych do władz w obronie prześladowanych i w innych działaniach pamiętamy o tych, który cierpią i umierają za swoją wiarę w Chrystusa. I nie tracimy nadziei, że ich smutek Bóg wkrótce przemieni w radość.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.