Pan Bóg ma przeogromną moc i może wszystko, oczywiście poza tym, co złe. Jest jednak ktoś, kto może z Nim rywalizować o prymat w naszych sercach. Jest ktoś, kto może Go bez większych problemów zdetronizować. Bardzo często zresztą tak się dzieje. Krótko mówiąc, Pan Bóg ma w naszych sercach potężną konkurencję – nas samych.
Jestem jedyną osobą, której istnienia tak naprawdę jestem pewny. Choć i tutaj ta pewność może być podważana. Wszystko wokół może być symulacją, kosmicznym teatrem wytworzonym przez coś potężnego. Literatura science fiction korzystała z takich pomysłów, ciekawie je rozwijając. Nie umiem się odłączyć od siebie i stanąć z boku. Nikt nie może w pełni mnie pojąć, a przynajmniej nikt z ludzi.
Moje „ja” jest więc dla mnie czymś podstawowym i w zasadzie jedynym, co mam do dyspozycji. Tylko to mam, żyjąc. I z tego może wyniknąć parę problemów.
Wiara w siebie
W ostatnim czasie bardzo popularne jest zjawisko tzw. coachingu, rozwoju osobistego. Liczba osób zajmujących się coachingiem rośnie jak grzyby po deszczu. I niestety nie zawsze są to profesjonaliści po odpowiednich szkołach. Bardzo często za to mamy do czynienia z samozwańczymi ekspertami, którzy sami toną w długach, żyją na kredyt, niszczą swoje małżeństwa, ale – nie wiedzieć dlaczego – uchodzą za osoby, które mogą stanowić wzór tego, jak osiągnąć szczęście, bogactwo, harmonię i fantastyczny związek.
Zainteresowanie tematem świadczy naturalnie o pewnej potrzebie, która jest w nas i której nie da się zaprzeczyć. Czasy mamy, jakie mamy. Wzrasta zapotrzebowanie na psychologów, którzy pomogą nam poradzić sobie z życiem i rzeczywistością, do której coraz bardziej nie pasujemy, za którą coraz bardziej nie nadążamy. Mam wrażenie, że coaching jest jakąś tego pochodną. Nie zmienia to jednak faktu, że gdzieś w tym chaosie proporcje zaczynają się zaburzać. Na pierwsze miejsce wychodzę: ja. Najważniejsze są: mój rozwój i moje samopoczucie. Głównym celem życia stają się moje pieniądze. To mnie ma być dobrze na tym łez padole. Ja, mój, mnie…
Nie można oczywiście zapomnieć o sobie. Jeżeli matka nie zadba odpowiednio o siebie, nie będzie dobrą matką; jeżeli nauczyciel nie będzie się rozwijać, nie będzie dobrym nauczycielem. Żeby pomóc innym, trzeba najpierw samemu mieć siły. Nieprzypadkowo w samolotach zaleca się, by w razie problemów dorosły najpierw podał tlen sobie, a potem dziecku. To on musi być przytomny, żeby móc ochronić innych. Mało tego, jeżeli nie umiemy dawać sobie zdrowej przyjemności i powodów do uśmiechu, to chyba nie będziemy dobrymi ludźmi.
Moje „ja”
Z drugiej strony, w natłoku namów, by pomyśleć o sobie, by rozwijać siebie, by w końcu zrealizować swoje potrzeby, dobrze robi pomyślenie czasem, że przecież nie jestem pępkiem świata i że ten świat nie kręci się wokół mnie. Nikt mi nic nie obiecywał przed narodzinami, więc powinienem się raczej cieszyć z tego, co mam, niż zadręczać tym, czego nie mam. To zdrowsza postawa niż bezustanne gonienie za czymś jak za nieuchwytnym wiatrem. I wcale nie wyklucza tego, że zechcemy realizować marzenia i ambitne plany. Będziemy to jednak robić w wolności – nie musimy, ale chcemy.
Mam wrażenie, że swoje „ja” i wynikające z niego potrzeby, zachcianki i mniejsze lub większe pragnienia mamy na widoku naprawdę wystarczająco często i wystarczająco mocno steruje ono nami na co dzień. Może nadchodzą czasy, że zdrowiej będzie nam powiedzieć, że nie jestem najważniejszy i to wcale nie boli, i to też jest OK. Chrześcijaństwo jest bodaj najlepszą próbą ludzkości na wyjście na zewnątrz z kręcenia się wokół siebie samego. Tutaj dostajemy zalecenia, by zauważać drugiego człowieka i jego potrzeby, a potem na nie odpowiadać.
Moja wina
Bardzo często w książkach dotyczących rozwoju osobistego, budowania marki osobistej czy coachingu katolicyzm jest krytykowany i przedstawiany jako siła hamująca człowieka. To w tej filozofii – twierdzą niejednokrotnie autorzy – wmawia się nam winę za rzeczy, których nie popełniliśmy; winę, za którą musimy przepraszać i pokutować, a także każe się nam nie myśleć o sobie, nie zważać na swoje potrzeby, całkowicie poświęcając się dla innych.
A jaka jest prawda? Ci, którzy mają trochę więcej pojęcia o wierze katolickiej, wiedzą doskonale, że mea culpa to tylko połowa prawdy. Druga połowa to krzyż, na którym zawisł Chrystus, aby mnie zbawić i wyzwolić od grzechu, winy i beznadziei. To mnie uczyniło wolnym. To sprawiło, że mogę krzyczeć: carpe diem – „chwytaj dzień” – bo śmierć nie ma już żadnego znaczenia, a Pan Bóg jest ze mną i mnie kocha. Chociaż wiem – a wiem, bo widzę to na co dzień – że jestem popsuty, to jednak jest ktoś, kto mnie naprawia i umożliwia osiąganie wszystkiego.
Samotna wyspa
Gdy słucha się guru rozwoju osobistego, można często spotkać się z twierdzeniami, że wszystko zawdzięczają sobie, swojej pracy, swoim talentom, swojemu samozaparciu i swojej konsekwencji w działaniu i parciu do przodu. Wystarczy tylko chcieć. Cóż w tym trudnego? To samo może zrobić każdy z nas. Wystarczy, że będziesz robić to czy tamto, i nic cię nie zatrzyma. Takie postrzeganie sukcesu i drogi do niego ma jednak pewną wadę: nie bierze pod uwagę tego, że jest błędne.
Nawet gdybym nie wierzył w Pana Boga, w to, że obdarował mnie talentami, predyspozycjami, odpowiednimi genami, bym mógł być w czymś dobry, to i tak nie mógłbym oprzeć się wrażeniu, że tak wiele zawdzięczam po prostu przypadkowi. Wystarczyłoby, że w „loterii genowej” coś poszło nie tak; wystarczyłoby, że miałbym dużo gorsze dzieciństwo, niż miałem; wystarczyłoby, że kierowca, który z piskiem zahamował, gdy przechodziłem przez jezdnię, byłby odrobinę mniej skoncentrowany; wystarczyło, że nie znalazłby się nikt, kto pomógłby w gorszym czasie. Wtedy nie byłbym tu, gdzie jestem. A być może w ogóle by mnie nie było.
Człowiek nie jest samotną wyspą. Odnosi sukcesy tylko dzięki innym ludziom, a nie sam z siebie. Cokolwiek mi się uda w życiu, złożyło się na to wiele pokoleń, a także tłumy osób, które mijałem po drodze i które sprawiały, że coś w moim życiu się zmieniało. Już nie mówię o osobach, które wręcz pomogły mi tu i ówdzie. A każdemu ktoś kiedyś pomógł. Wgryzając się w temat, zdając sobie sprawę, jak wiele jest tu zmiennych, które zależały od innych ludzi i które przecież mogły wszystko przekreślić, można dojść do wniosku, że naprawdę skrajną samolubnością jest myślenie o jakimś sukcesie, że jest po prostu mój.
„Ja” w Kościele
My, katolicy, powinniśmy to doskonale rozumieć. Nikt z nas nie idzie do nieba w pojedynkę. Nikt nie jest zbawiany samotnie. Jesteśmy dla innych ludzi i oni są dla nas. Czujemy, że jesteśmy za siebie odpowiedzialni i czerpiemy od siebie nawzajem. Być może trzeba trochę zapomnieć o sobie, żeby dać się prowadzić Kościołowi. To lepsze, bardziej życiowe rozwiązanie niż ja, moje, mnie…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.