Człowiek niezwykłej energii, ciągle zapracowany, porywający się na dzieła przekraczające ludzkie możliwości, a jednocześnie dziecięco ufny w Bożą opiekę, zasłużył na miano “męża wielkich pragnień”.
W bardzo patriotycznej, dbającej o głębokie i pełne prostoty życie religijne rodzinie Jana Beyzyma i Olgi Stadnickiej 15 V 1850 r. urodził się syn – Jan. W 1864 r. rozpoczął naukę w gimnazjum w Kijowie. Był uczniem pilnym i opiekuńczym wobec młodszych od siebie. Swoim spokojem, pogodą ducha, a nawet powagą wzbudzał respekt i uznanie. Od najmłodszych lat przyzwyczajony do surowego i wymagającego życia, niechętnie się bawił, nosił prosty strój. Jego myśli skupione były na Bogu. Dlatego wybór drogi życia nie był zaskoczeniem dla najbliższych. Pragnął całkowicie oddać swe życie Bogu na drodze zakonnej i kapłańskiej. Jego ojciec był zaprzyjaźniony z jezuitami, dlatego Jan wstąpił do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Starej Wsi. Tam poznawał nowe formy modlitwy, zwłaszcza medytację i kontemplację metodą św. Ignacego Loyoli. Pod okiem mistrza nowicjatu zgłębiał tajemnicę Boga i poznawał siebie, wprowadzając coraz większy ład do swego życia. Już wtedy skracając czas wspólnego wypoczynku po obiedzie, odwiedzał chorych w infirmerii, pocieszał ich i jak mógł, pomagał. Po dwóch latach złożył pierwsze śluby i kontynuował etapy swojej duchowej formacji w przygotowaniu do kapłaństwa. Studiował filozofię i teologię. Święcenia kapłańskie przyjął 26 VII 1881 r. z rąk biskupa Albina Dunajewskiego. Wkrótce potem wyraził gotowość udania się na misje, najlepiej do trędowatych. Być może powodem była wieść o belgijskim kapłanie, o. Damianie, który pracował pośród trędowatych na Molokai. Na realizację pragnień o. Jan musiał jednak długo czekać.
Jako kapłan pełnił różne zadania. Był prefektem młodzieży oraz nauczycielem języka francuskiego i rosyjskiego w Tarnopolu. Najdłużej zatrzymał się w Chyrowie, w prowadzonej przez jezuitów ogromnej szkole dla chłopców. Jako wychowawca był wymagający, ale lubiany przez konwiktorów. Tam też w infirmerii opiekował się chorymi podopiecznymi. W wolnych chwilach rzeźbił ramy do obrazów, krzyże i figurki świętych. Ponawiając co roku swą prośbę, w końcu uzyskał pozwolenie udania się z posługą do trędowatych. Miał wtedy 48 lat. Otoczony modlitewnym wsparciem krakowskich sióstr karmelitanek opuścił Kraków i udał się na Madagaskar. Zabrał z sobą obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który mu zawsze towarzyszył. Umieścił go w zbudowanej przez siebie kaplicy. Mimo ostrzeżeń francuskich jezuitów zamieszkał z trędowatymi. Widząc, w jak poniżających i trudnych warunkach żyją, postanowił zbudować dla nich nowy szpital. Zbieranie pieniędzy na to kosztowne przedsięwzięcie zajęło mu wiele lat. Datki nadchodziły głównie z terytorium trzech zaborów polskich, wspomagał to dzieło sam św. Brat Albert Chmielowski.
Ojciec Jan był przede wszystkim kapłanem dla trędowatych. Codziennie odprawiał dla nich Mszę świętą, organizował dni skupienia i rekolekcje, prowadził systematyczną katechezę, dbał o ich wieczne zbawienie. Jednocześnie był także pielęgniarzem. W tym czasie nie było leku na trąd, można było jedynie ograniczać jego zgubne działanie w organizmie przez zwiększenie dbałości o higienę i zmianę opatrunku. Najważniejsza była jego pełna miłosierdzia całodobowa obecność i troska. O swoim codziennym życiu pisał regularnie do krakowskich “Misji katolickich”, apelując do rodaków o ofiary na budowę szpitala. W jednym z listów z 13 V 1901 r. o. Jan przedstawiał trudne położenie trędowatych na Madagaskarze: Narażeni są moi nieszczęśliwi na tysięczne okazje do grzechu ustawicznie, a nawet można by powiedzieć poniekąd z konieczności. Już nie raz i nie dziesięć przemyśliwałem nad tym, jak by złemu zaradzić, ale ani rusz, póki nie będzie odpowiedniego schroniska z zapewnionym utrzymaniem. Mieszkają jak bydlęta, i to razem: mężczyźni, kobiety i dzieci. Na żebry chodzić muszą, tj. siedzieć pod barakami koło ścieżki cały dzień, boć bez tego nie wyżyją, a wiadoma rzecz, że próżnowanie jest początkiem wszystkiego złego; chodzą prawie na pół nadzy itd., itd., słowem: że źle, a zaradzić temu nie mogę w takim stanie rzeczy, jaki jest obecnie. Żeby to ludzie na świecie wiedzieli, co się we mnie dzieje, kiedy na to wszystko patrzę nie mogąc złemu zaradzić, zwłaszcza kiedy patrzę na małe dzieci, które nie tylko że nie umieją kochać Boga, ale jeszcze nie wiedzą nawet, czy jest Bóg, a już się uczą od starych obrażać tego Boga, to z pewnością tak by się posypała zewsząd jałmużna, że w krótkim czasie stanęłoby tak niezbędne, a tak przeze mnie upragnione schronisko.
Polskiego misjonarza cechowała dziecięca wiara i ufność w Bożą opiekę. Wszystkie trudne sprawy powierzał wstawiennictwu Matki Bożej i nigdy się na Niej nie zawiódł. Często powtarzał: To przecież Najświętsza Panna buduje ten szpital, to Jej zależy, żeby powstał! Był przekonany, że to właśnie najlepsza Matka Częstochowska troszczy się o jego “czarne pisklęta”. Na rok przed śmiercią, która nastąpiła 2 X 1912 r., nowoczesny szpital w Maranie został otwarty dla trędowatych.
Dnia 18 VIII 2002 r., na krakowskich Błoniach, podczas beatyfikacji tego posługacza trędowatych Jan Paweł II powiedział: Pragnienie niesienia miłosierdzia najbardziej potrzebującym zaprowadziło błogosławionego Jana Beyzyma – jezuitę, wielkiego misjonarza – na daleki Madagaskar, gdzie z miłości do Chrystusa poświęcił swoje życie trędowatym.
Potrzeba nam dzisiaj takich świadków, jak błogosławiony o. Jan Beyzym, którzy uczą, jak mieć nadzieję wbrew wszelkiej nadziei. Jest on przykładem żywej wiary, żarliwej i heroicznej Jezusowej miłości. Swoim zakorzenionym w Ewangelii życiem wskazuje, jak ufać i jak budować życie osobiste, społeczne i rodzinne, opierając się na Bogu jak na skale. Tylko tak przeżywane życie ma sens, bo owocuje miłosierną miłością.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.