Bohater na manowcach

Tygodnik Powszechny 28/2012 Tygodnik Powszechny 28/2012

W seminarium panowało przekonanie, że kleryk jest jak saper: myli się tylko raz. Wysiłek wielu z nas polegał na tym, by pokazać przełożonym, że jest się idealnym, aby uniknąć usunięcia. To rodziło problemy.


W czerwcu tego roku minęło 10 lat od moich święceń kapłańskich. Patrząc obiektywnie, nie jest to okres wystarczająco długi, by robić wielkie podsumowania, globalne bilanse czy kategoryczne rozliczenia. Subiektywnie rzecz ujmując, zbyt mało stało się w moim dotychczasowym kapłańskim życiu, bym mógł nazwać siebie księdzem doświadczonym. Nie przeżyłem poważnych kryzysów, załamań i zwątpień, nie wycierpiałem też krzywd od biskupów, proboszczów czy wiernych świeckich, więc mogę uczciwie powiedzieć, że było i jest mi w kapłaństwie dobrze. Gdy otrzymałem propozycję napisania tekstu w ramach cyklu: „Najtrudniejszy zawód świata”, który – w zamierzeniu pomysłodawców – ma poszukiwać przyczyn trudności w życiu duchownych i prób ich rozwiązywania, nie wiedziałem, jaki postawić sobie problem, by zmierzyć się z nim wiarygodnie i choć trochę kompetentnie. Ostatecznie zdecydowałem się na pytanie: do jakich doświadczeń nie przygotowało mnie seminarium duchowne?

Nie będzie to oskarżenie, ocena całego systemu formacji, nie będę kompleksowo analizował jego założeń i sposobu realizacji, a jedynie podzielę się własnymi przemyśleniami. Spróbuję skonfrontować pozostałe w mej pamięci wspomnienia z pobytu w Wyższym Seminarium Duchownym Archidiecezji Krakowskiej z doświadczeniami z posługi w parafii oraz pracy na uniwersytecie.

Choć będę pisał o negatywach, o seminarium myślę także z wdzięcznością. W mej pamięci zachowało się zdecydowanie więcej sytuacji wymagających podziękowania niż budzących krytyczne pytania. Doceniam warunki rozwoju religijnego i intelektualnego, możliwość zawiązywania kapłańskich przyjaźni, skutecznego poszukiwania autorytetów, nauki zaradności i samodzielności. Ale do rzeczy...

POZORNIE INNY ŚWIAT

Ksiądz różni się od nie-księdza w prawie każdym wymiarze życia – tak chyba myślałem podczas pobytu w seminarium i zaraz po nim. Mam nadzieję, że uwolniłem się już od takiego ujmowania kapłańskiego życia i coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że jestem takim samym człowiekiem, jak ci z drugiej strony ołtarza. Niestety, wielu moich kolegów księży próbuje kreować się na wyjątkowych, wybranych i przeniesionych w inny wymiar, bardziej świętych, przeznaczonych do wyższych celów.

Dlaczego tak robią? Być może niektórzy działają z premedytacją, szukając w takiej autokreacji podstaw do zaszczytów i przywilejów – ci jednak, jak wierzę, stanowią mniejszość. Większość „bohaterów w sutannach” jest szczerze przekonana o swej wyjątkowości i tym przekonaniem się dzieli.

Skąd ono się bierze? Trochę z kontekstu rodzinnego: kleryk, a później ksiądz wraca do domu jako przedmiot dumy rodziny i sąsiadów. Trochę z traktowania na parafiach: wielu wiernych uważa księdza za ogniwo pośrednie między aniołem i człowiekiem, sugerując, że on nie może być zwyczajny, skoro czyni „rzeczy niezwyczajne”. To dlatego dla wielu – szczególnie w Polsce – widok kapłana w koloratce w restauracji, na wczasach, bankiecie czy tańczącego na weselu budzi zdziwienie, a nawet zgorszenie. Gorszy też bardziej grzech duchownego – jest oceniany surowiej z uwagi na przekonanie o szczególnej „tarczy od Boga”, którą ten rzekomo posiada.

Tej świadomości wyjątkowości nie zmieniał też czas formacji, a czasem ją potęgował. W moim seminarium panowało przekonanie, że kleryk jest jak saper: myli się tylko raz. Wysiłek wielu z nas polegał na tym, by pokazać przełożonym, że jest się idealnym, bezbłędnym, by uniknąć usunięcia. Była to może tylko nasza reakcja na usuwanie kolegów, których uznano za niedojrzałych do kapłaństwa, choć w praktyce, nawet jeśli ktoś po błędzie (np. ja) doświadczał „miłosierdzia” przełożonych – pozostawał „na cenzurowanym” i drżał do momentu święceń. Wrażenie, że ksiądz ma być niewzruszoną ostoją, że powołanie i wybranie wymaga bezbłędności, było potęgowane postawą odpowiedzialnych za naszą formację. Nie pamiętam, by którykolwiek z nich przyznał się do błędu, przeprosił – sprawiali wrażenie działających nieomylnie i pozostających w każdym momencie pod natchnieniem Ducha Świętego.

Taka świadomość inności i konieczności bycia idealnym niesie z sobą wiele negatywnych skutków, z których dwa uważam za najpoważniejsze.

NADMUCHANY BALONIK

W życiu bywa różnie i nie zawsze zwycięsko. Przegrywamy przez własne zaniedbania, głupotę, a czasem przez zwykły zbieg okoliczności. Gdy zapominam o tym, że jestem tylko człowiekiem – takim samym jak ci, których spowiadam i spotykam na co dzień, mam problem z wybaczeniem samemu sobie, przyjęciem rozgrzeszenia, usprawiedliwieniem się. Popełniony błąd jest dla mnie tragedią nie do zniesienia, stratą zaufania w oczach Boga i kompromitacją wobec wspólnoty. Jeśli dojdzie do tego proboszcz, który miał nadzieję na wikarego bezbłędnego, świetnie na wszystkim się znającego i środowisko nie widzące różnicy między świętością księży a świętością kapłaństwa, to łatwo można się załamać albo ulec depresji.

Jak temu przeciwdziałam? Traktuję słabości jako początek pracy nad sobą, a nie koniec własnej świętości. Staram się nie popełniać błędu Judasza, który nie wierzył w miłosierdzie. Nie boję się przepraszać każdego, wobec kogo zawiniłem, szczególnie ludzi świeckich. Wiem, że nie tracę wtedy autorytetu, a okazuję ludzkie oblicze kapłaństwa.

SEKTA

Pamiętam z seminarium zdanie o relacji z ludźmi: „księdza najlepiej zrozumie ksiądz”. Do tego doszły nieprzychylne spojrzenia na częste kontakty ze znajomymi spoza struktur, sugerowanie rezygnacji z pozakapłańskich relacji, spędzania czasu ze świeckimi. Dziś widzę, jak wiele kosztowało odbudowanie po sześciu latach dawnych przyjaźni i znajomości. Równocześnie zdaję sobie coraz bardziej sprawę, jak konieczne są takie relacje, by rozwijać się emocjonalnie, zachować realne i wielowymiarowe spojrzenie na świat, elementy normalności, usłyszeć słowa krytyki czy wsparcia. Przyjaźnie zaspokajają naturalne potrzeby zdrowego człowieka, których jako ksiądz nie jestem pozbawiony.

Wspólnota kapłańska jest wsparciem w wielu sytuacjach, ale przyjaźni z osobami świeckimi nie zastąpi. Pielęgnowanie takich więzi sprawia dodatkowo, że łatwiej mi poważnie i po partnersku traktować każdego parafianina czy studenta, być wyrozumiałym i wrażliwym na ludzkie problemy, doceniać to, co mam, i odczuwać wartość tego, z czego zrezygnowałem.

Szczególnie trudno mi było, i jest nadal, wypracować formę znajomości z kobietami, ponieważ przez przełożonych seminarium i w niektórych środowiskach parafialnych przyjaźń księdza z kobietą traktowana była często jako zagrożenie dla celibatu. Tymczasem widzę, że taka znajomość powinna być pielęgnowana, bo pozwala na szersze i pełniejsze spojrzenie na życie, czego nam, z racji bezżeństwa, brakuje.

Mam też nadzieję, że u moich przyjaciół kształtuję obraz księdza jako normalnego człowieka, gotowego pomagać, ale i potrzebującego wsparcia, zmagającego się z problemami i szukającego z różnym skutkiem najlepszych rozwiązań.

Wracam do pytania, jakie postawiłem sobie na początku: do jakich kapłańskich doświadczeń nie przygotowało mnie seminarium duchowne? Do traktowania siebie po ludzku i budowania dojrzałych relacji z osobami świeckimi.

Ks. DAMIAN WĄSEK (ur. 1977 r.) jest kapłanem diecezji bielsko-żywieckiej. Doktor teologii fundamentalnej, adiunkt przy Katedrze Chrystologii na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie.

W ramach cyklu „Najtrudniejszy zawód świata” zapraszamy kapłanów i niekapłanów do dyskusji: jakie doświadczenia okazały się Waszym największym zaskoczeniem, rozczarowaniem, niebezpieczeństwem? Jak radzicie sobie z trudnościami? Wszystkie teksty z cyklu można przeczytać na tygodnik.com.pl/najtrudniejszy-zawod

 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...