Gdyby nie było Soboru, pewnie i nas nie byłoby w Kościele, przynajmniej w takim Kościele, jaki zastaliśmy. Czego mieliśmy dość w tamtych czasach?
Patrzę na Sobór z perspektywy pokolena ’68, które w tamtym okresie dochodziło do używania rozumu. Przed Soborem w Kościele zniechęcała nas przede wszystkim przecudna bezduszność, której przykładem była dla nas ówczesna liturgia. Najpierw język. Łacina. W zasadzie nie był przeszkodą, gdyż poza Mszami śpiewanymi i tak się niczego nie słyszało. Cała Msza odbywała się na zasadzie zgaduj-zgadula. Ksiądz, odwrócony plecami do zgromadzonych, coś tam szeptał do ministrantów. A to się odwracał twarzą do nas, a to składał i rozkładał ręce, coś tam tymi rękoma przebierał na ołtarzu, jakieś krzyżyki robił, ministranci dzwonili raz krócej, raz dłużej, a w tym czasie ludzie w kościele śpiewali pieśni, odmawiali różańce i litanie albo próbowali dopasować obrazki z książeczek do nabożeństwa do tego, co działo się przed ołtarzem.
OBCY
Na przykład ukazanie po konsekracji Hostii i kielicha było zilustrowane obrazkiem przedstawiającym ukrzyżowanie. Żartowaliśmy na seminarium z liturgiki z tych alegorycznych objaśnień obrzędów mszalnych, mówiąc, że obrzęd umycia rąk przez celebransa trzeba odnieść do biblijnej sceny obmycia rąk, ale przez Piłata. Jednym słowem, niezbyt wyraźnie, ale coraz mocniej, odczuwaliśmy, że na takiej Mszy nie ma dla nas miejsca.
Z jednej strony chcieliśmy brać udział w liturgii, z drugiej zaś czuliśmy się na niej jak nieproszeni goście. Innego zdania był oczywiście proboszcz. Po kazaniu, jeśli takowe było, a bywało z rzadka i po tak zwanej ostatniej ewangelii, proboszcz zdejmował z siebie ornat i ruszał na kościół zbierać tacę.
Kiedy więc odwrócono ołtarz i księdza, i ustawiono twarzą do kościoła, kiedy zaczęliśmy razem i po polsku odmawiać części stałe mszy, a potem usłyszeliśmy i kanon po polsku, poczuliśmy się u siebie. Wreszcie Msza zaczęła nas łączyć i zarazem stanowić nową trudność – stojący obok mnie uczestnik Mszy naraz się urealnił, przestał być obcy. Przestaliśmy też zazdrościć heretykom.
Z HERETYKAMI NA STRYCHU O DZIEWICTWIE
Rzym w tamtych czasach był daleko, dla licealisty i kleryka z lat sześćdziesiątych niewyobrażalnie daleko. Koszt wyjazdu ogromny, paszport praktycznie niemożliwy do zdobycia. Co się tam dzieje na Soborze dowiadywaliśmy się ze „Słowa Powszechnego”, „Za i Przeciw”, z „Przewodnika Katolickiego” i przede wszystkim „Tygodnika”. Że z „Powszechnego” nie trzeba było dodawać, każdy wiedział, o jaki tygodnik chodzi. Tyle tylko że aby zdobyć prenumeratę, trzeba było czekać aż ktoś, czyli aktualny prenumerator, proszę wybaczyć, umrze. Mimo to sporo wiadomości do nas docierało, a jak ktoś się postarał, to sporo wiedział.
I takich starających się było sporo. W Lublinie na przykład szarytka s. Stanisława Andronowska – powiedzieć: zaangażowana w Sobór, co jednocześnie znaczyło ekumenizm, to zbyt mało. Trzeba powiedzieć: zauroczona Soborem. Dzięki niej zaczęliśmy poznawać heretyków nie tylko w świetle prawa kanonicznego, ale od zupełnie innej strony i w całkiem niespodziewanych miejscach. Na przykład w niewielkim pomieszczeniu na strychu plebanii parafii kościoła ewangelicko-augsburskiego. Gromadziła się tam młodzież ze Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego. Spotkania z nimi, z ich sposobem modlenia się, pozwoliło... właściwie zmusiło niejednego z nas do nowego spojrzenia na naszą tradycję kościelną, na to, co w niej istotne, na modlitwę i dogmaty.
Na którymś ze spotkań z nie lada jaką odwagą zaczęliśmy rozprawiać o dziewictwie Maryi, jej niepokalanym poczęciu, dziewiczym narodzeniu Jezusa. Dla katolików chleb powszedni, ale dla naszych braci odłączonych, do wczoraj jeszcze heretyków, już nie. Ten temat był dla nich krępujący. Widać było, że trochę na przymus, czy z grzeczności, podejmują co prawda rozmowę, ale z wielkim zażenowaniem. Te zagadnienia, dla nas dogmaty, miały dla nich charakter nazbyt intymny, by o nich rozmawiać o tak, jakby się rozmawiało o chrzcie, niebie, piekle czy nawet czyśćcu.
To ich onieśmielenie wiele nas, katolickich kleryków i prezbiterów, nauczyło. Z perspektywy dłuższego czasu można powiedzieć, że nauczyło ekumenicznej, czyli chrześcijańskiej pokory. Po latach tak tę postawę nazwie bł. Jan Paweł II: „Człowiek jest drogą Kościoła”. Jeśli tak, to Kościół, idąc tą drogą, musi uważać uważać na innych jej użytkowników. A ponieważ ta droga nie jest autostradą, ale raczej ścieżką, i to pod wysoką, stromą górę, nic dziwnego, że każdy wspina się, jak potrafi. Wydaje się, że trochę u nas w Polsce o tym, iż ta wyprawa na Górę Pana jest wspólnym wędrowaniem, zapominamy.
Tymczasem wędrujący po górach, jeśli są porządnymi wędrowcami, przestrzegają żelaznej zasady stanowiącej, że najmocniejszy z uczestników wyprawy idzie na końcu grupy. Co znaczy, że dostosowuje się do możliwości najsłabszego. Mało kiedy o tym jednak pamiętamy. Nawet jeśli zapraszamy starszych innych Kościołów i religii na uroczystości, to sadzamy ich gdzieś tam z boku i mało kiedy pozwalamy przemówić. Rzecz drobna, ale znacząca. A przecież uznaliśmy ważność chrztu udzielanego w naszych Kościołach, a to znaczy, że uznaliśmy siebie za ludzi tej samej drogi. Z tego jednak wynika, że Drugi Sobór Watykański jeszcze się nie skończył, przeciwnie – trwa, skoro wciąż nam jeszcze daleko do spełnienia tego, co już uchwalono.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |