Przyrost nienaturalny

Znak 1/2013 Znak 1/2013

W kontekście zagrożeń wynikających z osiągnięcia przez populację Ziemi liczby 7 mld „National Geographic” promował hasło: "Nie potrzebujemy przestrzeni, lecz równowagi." Parafrazując można powiedzieć: nie potrzebujemy równowagi, potrzebujemy sprawiedliwości i solidarności. Dziś mamy nie zbyt wielu ludzi, tylko zbyt wielu zbyt rozpasanych konsumentów. Jeśli trzeba ograniczać liczebność, to tych ostatnich, nie pierwszych

 

31 października 2011 r. – tego dnia wedle szacunków ONZ na świat przyszedł siedmiomiliardowy człowiek. Jak zwykle przy takich wydarzeniach bywa, powstała kontrowersja, w którym kraju urodził się wyjątkowy noworodek. Na Filipinach na malutką Danicę czekały fajerwerki, tort czekoladowy z napisem „7B Filipiny” i bon na buty. W Indiach świętowano narodziny Nargis, na Kamczatce Aleksandra, a w Kaliningradzie Piotra. W Japonii tokijskie biuro Funduszu Ludnościowego ONZ każdemu z siedmiomiliardowych niemowląt wydało potwierdzający ten fakt certyfikat, a rodziny noworodków poproszono, by przedstawiły, „co zrobią dla swych dzieci i dla przyszłości świata”. Inicjatywa ta, jak wyjaśniano, jest częścią programu, który ma uzmysłowić opinii publicznej, jak wiele wyzwań wiąże się z szybkim wzrostem demograficznym.

Pytania postawione rodzicom rekordowych niemowlaków odzwierciedlają niepokój, z jakim przyjęto ów „historyczny moment”. Gdy w 1999 r. na świat przychodziło sześciomiliardowe dziecko, wydarzenie to świętował sam Kofi Annan, ówczesny sekretarz generalny ONZ, fotografując się w bośniackim szpitalu z malutkim chłopcem na rękach. Przed dwoma laty następca Annana – Ban Ki-moon – odmówił wzięcia udziału w pamiątkowym zdjęciu, gdyż, jak powiedział, „gwałtowny wzrost populacji ludzi nie jest powodem do świętowania. Oznacza to bowiem więcej głodujących i chorujących osób”. Dziś 13-letni Adnan Mevic (imię otrzymał po polityku) żyje z chorym ojcem i bezrobotną matką w ubóstwie.

Malthus a sprawa 7 miliardów

Czy niepokój, który budzi informacja o nowym rekordzie, jest uzasadniony? Wystarczy nieco „poobracać” w głowie owe 7 mld, by uświadomić sobie gigantyczność tej rachuby. Mniej więcej co sekundę na świecie pojawia się 5 nowych ludzi (w tym samym czasie dwoje umiera). W ciągu jednej godziny przybywa zatem ok. 11 tys. osób, a w ciągu doby – 260 tys. Od ostatniego obwieszczenia ONZ globalna liczba ludności zwiększyła się więc o ok. 110 mln – to tak, jakby na Ziemi pojawiło się państwo o populacji Meksyku.

O zawrót głowy przyprawiają nie tylko same liczby, ale i tempo zmian – tylko 12 lat trzeba było, by na świecie przybył aż miliard ludzi. Rzut oka na historię pokazuje, jak szybko glob niczym kula śniegowa przybierał z każdym swym obrotem. Jeszcze w 1800 r. zamieszkiwało go około miliarda ludzi. Po 127 latach, w 1927 r., były to już 2 mld. Na kolejny potrzeba było 33 lat (1960), a potem już tylko 14 – w 1974 r. było nas 4 mld, by po następnych 13 latach (1987) liczba ta zwiększyła się do 5 mld. Oznacza to, że w ciągu 200 lat liczebność mieszkańców Ziemi pomnożyła się aż sześciokrotnie! Gdyby dynamikę tę traktować jako wiarygodny wskaźnik przyszłej populacji, oznaczałoby to, że spór o obywatelstwo ośmiomiliardowego noworodka odnowi się znów około roku 2025.

Powyższe liczby same w sobie nie muszą być niczym alarmującym. Jeśli w ich eksplodycznych przeobrażeniach coś skłania do niepokoju, to żadne słowo nie podsumowuje tego lepiej aniżeli „przeludnienie” i związane z nim w oczywisty sposób pytanie: czy nasza planeta jest dziś przeludniona? By na nie odpowiedzieć, cofnijmy się od 200 lat, bo choć z galopującym przyrostem naturalnym zaczęliśmy mieć do czynienia na dobre w latach 60. XX w., to problem został postawiony już w wieku XIX, a więc wtedy, gdy pod względem populacji całość globu przedstawiała się mniej więcej jak Indie przed dekadą.

Co mamy na myśli, mówiąc o przeludnieniu? Nie jest to oczywiście fizyczna niemożliwość pomieszczenia się na powierzchni kuli Ziemskiej – idąc za obliczeniami „National Geographic”, gdybyśmy wszyscy stanęli obok siebie ramię przy ramieniu, zgromadzona w ten sposób ludzkość zajęłaby powierzchnię dzisiejszego Los Angeles. W najbardziej rozpowszechnionym mniemaniu przeludnienie to nadmierna koncentracja ludności na danym obszarze, której towarzyszą negatywne zjawiska, takie jak bardzo złe warunki bytowe czy wysokie ryzyko epidemii. W tym sensie o przeludnieniu nie decyduje sama gęstość zaludnienia. W sensie właściwym przeludnienie to stan, w którym liczba ludzi przekracza pojemność środowiska, czyli narusza równowagę biocenotyczną do takiego stopnia, w którym zaczyna ono hamować dalszy wzrost populacji. Mówiąc w skrócie, przeludnienie ma miejsce wtedy, gdy liczba ludzi jest na tyle duża, że środowisko nie jest w stanie już utrzymać jej przy życiu, najczęściej z powodu braku dostępnej żywności.

Po raz pierwszy na możliwość realizacji takiego scenariusza uwagę zwrócił w 1798 r. angielski ekonomista Thomas Malthus. Jego obserwacja była bardzo prosta. Mamy do czynienia z rozbieżnością dwóch procesów: podczas gdy z uwagi na niepohamowaną prokreację liczba ludzi zwiększa się w sposób geometryczny, produkcja żywności – ograniczona ilością ziemi – przyrasta w tempie co najwyżej arytmetycznym. Jeśli procesy te pozostają bez jakiejkolwiek kontroli, szybko prowadzą do stanu przeludnienia, w którym znaczna część ludzkości nie ma dostępu do pożywienia. Regulacja rozkalibrowanego mechanizmu następuje w sposób gwałtowny i dramatyczny przez głód, choroby i wojny. „Epidemie, zarazy i pomory (...) przyniosą tysiące i dziesiątki tysięcy ofiar. Jeśli to nie przyniesie skutku, gigantyczna nieunikniona plaga głodu (...) jednym potężnym uderzeniem wyrówna poziom ludności z poziomem żywności”.

Czy przedstawiony obraz jest prawdziwy? Diagnoza Malthusa miała bardzo krótką datę ważności. Przyjmuje się, iż stworzony przez niego model po raz pierwszy przestał odpowiadać rzeczywistości już około 1800 r. w Wielkiej Brytanii, a później dołączyły do niej inne państwa. Powód był równie prosty, co niespodziewany – rewolucja przemysłowa przyniosła niebywały wzrost produkcji, będący w stanie zaspokoić potrzeby żywieniowe rosnącej liczby ludzi.

Zauważmy jedną rzecz: przeludnienie ma charakter względny – nie istnieje żadna określona wielkość populacji, której przekroczenie byłoby jego nieuchronnym symptomem. Wystąpienie przeludnienia zależy bowiem nie od samej liczby ludzi, ale od tego, w jakim stosunku pozostaje ona do pojemności planety, a więc w najczęściej rozpatrywanym przypadku – do zakresu możliwości produkcji żywności. Z tego względu istnieją dwa sposoby zapobiegania temu zjawisku: albo przez ograniczenie przyrostu naturalnego, albo przez wzmaganie produktywności planety. Malthus, przekonany o statycznym charakterze zasobów, proponował pierwsze rozwiązanie jako, ze swojego punktu widzenia, jedynie dostępne. Jego zdaniem ludzkość sama powinna troszczyć się o stan swojej liczebności przez praktykowanie „wstrzemięźliwości moralnej”: późne zawieranie małżeństw, abstynencję seksualną osób niebędących w stanie utrzymać swojego potomstwa oraz powstrzymywanie się od publicznej pomocy na rzecz niższych warstw społeczeństwa.

Rewolucja przemysłowa zamknęła diagnozy Malthusa w poprzedniej epoce. A sama przeniosła nas do nowej, w której postęp produkcji, ten sam który odsunął czarny scenariusz przeludnienia w niebyt, stał się przyczyną takiego przeobrażenia świata, w sensie demograficznym i eksploatacyjnym, które ponownie wskrzesiło jego widmo. Neomaltuzjańskie recepty, pojawiające się od połowy XX w. po dziś, powtarzają tezę o konieczności ograniczenia populacji. W The Population Bomb (1968) Paul R. Ehrlich, przewidując klęskę głodu spowodowaną przeludnieniem, postulował ograniczenie przyrostu naturalnego za pomocą środków fiskalnych oraz wprowadzenie szerokiej kontroli urodzeń, nie wykluczając przy tym przymusowej sterylizacji. Podobne remedia propagował wpływowy raport Klubu Rzymskiego Granice wzrostu (1972), w związku z eksplozją demograficzną i wyczerpywaniem się zasobów prognozujący katastrofę przeludnienia w ciągu 100 lat. Neomaltuzjanizm zaczął inspirować politykę państw zachodnich uznających iż, bezrobocie, głód i dziedziczenie nędzy w krajach Trzeciego Świata ma swoją główną przyczynę w nieopanowanym wzroście populacji. W 1981 r. powstał raport Global 2000The Global 2000 Report to the President). W jego konkluzji pisano: „Jeśli utrzymają się aktualne trendy, świat w 2000 r. będzie bardziej zatłoczony i zanieczyszczony, mniej stabilny ekologicznie i bardziej podatny na zaburzenia niż świat, w którym żyjemy dzisiaj. Wyraźnie dostrzegamy poważne problemy związane z liczbą ludności, zasobami i środowiskiem, do których zmierzamy. Pomimo większej produkcji materialnej, ludność świata będzie uboższa w wielu dziedzinach. Dla setek milionów osób w skrajnej biedzie, perspektywa zaspokojenia głodu i innych potrzeb życiowych nie poprawi się. Dla wielu się pogorszy”.

Rosnąca populacja, malejąca dzietność

Czy świat Anno Domini 2013 rzeczywiście odpowiada tej pesymistycznej perspektywie? 7 mld, obwieszczone ponad rok temu, z pewnością nie na długo pozostanie liczbą ludzkości. Wedle większości prognoz do 2050 r. liczba ludzi zwiększy się do 9 mld, a w perspektywie stulecia – nawet do 10 mld. Wbrew rozpowszechnionym opiniom to nie w Azji mamy do czynienia z największą eksplozją demograficzną. Przyrost naturalny najszybciej postępuje w Afryce i obecnie tylko w części Subsaharyjskiej wynosi 2,5% (dla porównania w Europie i Azji Środkowej łącznie jest to 0,45%). W samym Lagos, stolicy Nigerii i najliczniejszym mieście Afryki, każdego roku przybywa aż 275 tys. mieszkańców.

Zmieni się również struktura zamieszkiwania. W 2008 r. po raz pierwszy w historii więcej ludzi mieszkało w miastach niż na terenach wiejskich. Zmiany te najprawdopodobniej się utrzymają i w połowie obecnego stulecia w miastach będzie żyć 70% ludzkości. Przeobrażenia można jednak obserwować już teraz. W 1975 r. na świecie istniały trzy megacities, czyli miasta o liczbie mieszkańców powyżej 10 mln – Tokio, Nowy Jork i Meksyk. Obecnie mamy ich aż 27, pośród których 21 liczy więcej niż 20 mln mieszkańców. Tendencja ta, także obecnie, nasila negatywne zjawiska związane ze zbyt wysoką gęstością zaludnienia.

Prognozy populacyjne – zwykle przyjmowane z zaniepokojeniem – pomijają jeden znaczący fakt – że choć ludzi wciąż przybywa, to jednak globalny przyrost ludności wyhamowuje i nawet jeśli osiągnie pułap 10 mld, to najpewniej na nim się zatrzyma. Malthus pomylił się także w tym aspekcie. Rewolucja przemysłowa wraz z idącymi za nią przeobrażeniami cywilizacyjno-społecznymi nie tylko zrewolucjonizowała produkcję żywności, ale zadziałała również jak bomba depopulacyjna – choć z opóźnionym zapłonem. W 1800 r. najniższy współczynnik dzietności (liczba urodzonych dzieci przypadających na kobietę w wieku rozrodczym) w Europie występował w Danii i wynosił… 4. We wszystkich pozostałych krajach był wyższy. Po pierwszej wojnie światowej w większości krajów Europy zachodniej był już niższy niż 3, a obecnie stary kontynent wygląda jak pobojowisko – niemal we wszystkich krajach (nawet przy uwzględnieniu gigantycznej emigracji z innych kontynentów) jest on niższy niż 2, czyli nie utrzymuje się na poziomie zapewniającym zastępowalność pokoleń.

Co najbardziej ciekawe, ten sam trend zawojował niemal cały świat – wbrew temu, co często stereotypowo dziś o nim myślimy. Jeszcze w latach 60. XX w. w Indiach przypadało na kobietę około 6 dzieci (obecnie jest to 2,6), w Wietnamie współczynnik ten wynosił 7,4 (dziś 1,8), w Bangladeszu 6,8 (dziś 2,2). Podobną transformację przeszły kraje arabskie, tradycyjnie postrzegane jako społeczności oparte na wielodzietnych rodzinach: Egipt – 6,7 (2,7), Arabia Saudyjska – 7,2 (2,7), Iran – 6,9 (1,6). W konsekwencji w ciągu ostatnich 50 lat światowy przyrost naturalny spadł z 2,33% do 1,15%. Jednym słowem, jeśli mniej więcej do lat 60. XX w. Zachód stanowił samotną wyspę małodzietności, to obecnie urosła ona do rangi największego kontynentu – 80% populacji żyje w krajach, gdzie na kobietę przypada do 2 dzieci.

Artykuł, którego fragment publikujemy powyżej, jest częścią bloku tekstów poświęconych mitom demografii, opublikowanych na łamach styczniowego "Znaku" z 2013 roku (nr 692).

 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...