Rankiem w Niedzielę Świętej Rodziny AD 2013 zakończył swą ziemską pielgrzymkę światowej sławy polski kompozytor i człowiek wielkiego serca, Wojciech Kilar. Zamiast minutami ciszy powinniśmy honorować pamięć o nim godzinami słuchania jego muzyki.
Twarz Wojciecha Kilara, najczęściej pełna powagi i skupienia, przeobrażała się chwilami w twarz urwisa, który ma nagłą potrzebę zrobienia psikusa, a dobry Pan Bóg mu z góry mówi: no dobra, nie widzę. Poczucie humoru miał Kilar wyrafinowane, ogromne. Lubił się śmiać. Potrafił odmawiać – bycie skromnym nie negowało jego poczucia własnej wartości. Był zawodowcem. Do postawienia pierwszej nuty kierował się uczuciami, ale od momentu procesu zapisu istniała dlań już tylko logika dźwięków.
Był pomysłodawcą wielu inicjatyw cennych dla kultury lub Kościoła. Wspierał Dom Muzyka Seniora pod Warszawą i Związek Kompozytorów Polskich. Docierał na honorujące go wydarzenia, które nie wiązały się z żadną finansową gratyfikacją. Ufundował dzwony dla swojej katowickiej parafii (jeden z nich nosi imię jego żony). O wielu jego szlachetnych darach dowiadywaliśmy się zupełnie przypadkiem.
Czytał, uwielbiał, rozumiał poezję. „Sztuka uboga, którą można zanotować na pudełku papierosów, zestawić trzy słowa, które rzeczywiście decydują o naszych losach” – tak pięknie ją pojmował i tak opisywał. Jego pozytywna recenzja i powroty do strof mojego tomiku (Pomieszczenie 2010) są dla mnie wyjątkowo cenne. Dziękowaliśmy sobie nawzajem – ja jemu za muzykę, on mi za wiersze. Bardzo lubił Hiszpanię, Paryż i Nowy Jork. Do stolicy Francji często jeździł z żoną, ale po jej śmierci postanowił już nigdy Paryża nie odwiedzać. Planował jeszcze wyjazd do Stanów, w Góry Skaliste. Nie zdążył.
Lubił drogie samochody. Kupować i stawiać w garażu. Taki mały snobizm, żeby nie było, że był idealny. W ostatnich latach jeździł sobie nimi już tylko po Katowicach. Dłuższe trasy powierzał ufnie zaprzyjaźnionemu kierowcy, nomen omen Wojciechowi.
Oboje z Barbarą byli kociarzami. Dokarmiali wszystkie osiedlowe koty. Na werandzie poustawiane były zawsze miseczki z jedzeniem, a ich dom pełen jest kocich rzeźb, obrazów, zdjęć. Kilar uwielbiał obserwować kocie zabawy i indywidualizm. Miał szacunek do ich niezależności.
Wojciech Kilar. Credo
Podczas wielu wizyt na Jasnej Górze Wojciech Kilar poznał spore grono artystów. Jednym z tych, który został jego przyjacielem do końca życia był mój ojciec, Zdzisław Sowiński, operator i reżyser filmowy z Łodzi, artysta fotografik, który jeszcze przed nastaniem stanu wojennego był „nadwornym” dokumentalistą częstochowskiego sanktuarium. Ten sam światopogląd, podobna wrażliwość, ponad 30 lat spotkań i rozmów zaowocowały filmem dokumentalnym o muzyce i życiu Wojciecha Kilara. Obaj nie wiedzieli, że to ich ostatnie wspólne przedsięwzięcie, że choroba kompozytora będzie rozwijać się tak bezwzględnie szybko. Współreżyserem filmu stała się Violetta Rotter-Kozera, dziennikarka telewizyjna i muzykolog. „Różaniec na Jasnej Górze stał się częścią mojego życia, i to ważną częścią” – tymi słowy film się zaczyna i to one determinują wymowę całości. Wojciech Kilar jest mądry i głęboko wierzący. Miał kilka domów – Lwów, Rzeszów, Paryż, Katowice – ale gdziekolwiek by mieszkał, domem najtrwalszym w jego głowie i w sercu była Jasna Góra. W filmie kompozytor pochyla się nad obrazem Maryi Panny, tą naszą narodową bezcenną ikoną Czarnej Madonny jak syn nad matką, patrzy na Jej liczne „rany”, ślady napaści i uszkodzeń i z troską dziecka przywołuje znajomą frazę: tyleś Matko wycierpiała. „Kiedy myślę o Matce i o matce swojej, pojawia się pytanie: kim jest kobieta? Ile my – mężczyźni – otrzymujemy od kobiet? Wszystko”. Dobro, dostrzeganie życiowego trudu kogoś drugiego i niepomijanie własnych słabości, bez patosu czy kłamliwej kreacji. Film pokazuje prostą prawdę o człowieku czystej wiary, który lubi „być sam w kościele i modlić się swoimi słowami”.
„Gdybym myślał dźwiękiem, a nie ojczyzną, Bogiem, najbliższymi, być może powstałyby utwory bardziej elitarne” – z ujmującą szczerością mówi Wojciech Kilar. „Jeżeli utwór jest dziełem Miłości, to na pewno dotrze do kogoś. Miłość stworzyła świat, mówi się, że Bóg jest Miłością” – powiada człowiek, mężczyzna, który nigdy nie krył, że żona jest jego jedyną miłością, a od czasu, gdy śmierć mu ją odebrała, wiernie nosi na najmniejszym palcu prawej ręki obrączkę Barbary, obok własnej. „Ostatnie lata życia postanowiłem poświęcić na szukanie ludzi, z którymi jeszcze nie jestem pojednany”. Tylko człowiek wielki duchem i czerpiący siłę z Eucharystii jest zdolny znaleźć w sobie odwagę do takiego publicznego stwierdzenia.
Gdy po premierze Credo podeszłam do niego, by pogratulować i podziękować za trud uczestnictwa w tym dokumencie, bo jeszcze przed realizacją zdjęć nasiliły się symptomy choroby, roześmiał się tylko i powiedział: „Ależ, Jolu, nie ma za co, to ja Wam dziękuję”. Przytulił mnie, a potem szczęśliwy z radością i cierpliwością pozował do zdjęć.
Miesiąc później, w lipcu spotkaliśmy się na jego urodzinach, jak co roku obchodził je na Jasnej Górze. Otrzymał od nas porcelanowy kubek z wizerunkiem kotków skaczących po klawiaturze fortepianu. Tego samego wieczoru telefonował do mnie z Katowic, że już pije z kubeczka herbatkę, cieszył się z tego drobiazgu jak dziecko. Wtedy przez myśl mi nie przeszło, że w te urodziny widzieliśmy się już po raz ostatni. Sierpień przyniósł fatalną diagnozę – nowotwór. 12 września odbyła się operacja, po której Wojciech Kilar poczuł się lepiej i mieliśmy nadzieję, że wyzdrowieje, ale dalsze miesiące rozwiały nasze złudzenia. Brak dzieci, brak Basi (zmarła w roku 2007), separacja od przyjaciół, zależność od obcych – wszystkie te czynniki nie sprzyjały trudnej terapii. Nie mogliśmy już mu pomóc.
Ecce venit compositor Tuus, Domine...
Angelus – ten utwór, powstały w roku 1985 na Jasnej Górze, u stóp Matki, jakże przejmujący i nowatorski różaniec z paciorków dźwięków rozpisanych zamaszyście na wielki chór, orkiestrę i sopran, Wojciech Kilar nazywał „portretem samego siebie”. Jako nastoletnia dziewczynka od Angelusa właśnie, od jego premiery w łódzkiej filharmonii, rozpoczęłam spotkanie z najpoważniejszą częścią kilarowskiej twórczości. Czułam już wtedy, że dotykam sztuki świętej, natchnionej i wypełnionej talentem najwyższej klasy. I właśnie tym utworem – Angelusem zaczął się koniec, jeszcze zanim w katowickiej katedrze rozpoczęto ceremonię pogrzebu. Był to naprawdę najtrafniejszy z wyborów. Słyszałam wiele wykonań tego dzieła, ale to ostatnie Amen, niespodziewanie tu wyszeptane, było symbolicznym oddaniem ostatniego tchnienia, darem dla złożonego przy ołtarzu prochu, w który z woli Pana obrócił się twórca. Zamiast minutami ciszy powinniśmy honorować pamięć o nim godzinami słuchania jego muzyki, dźwięków, z jakich zestawił swe dzieła, wplótłszy w nie dla nas miłość i piękno. Bo on sam był z nich wewnątrz złożony.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.