Pilecki znakomicie nadaje się do roli narodowego bohatera. Głęboko wierzący chrześcijanin, szczery patriota i państwowiec, dzielny żołnierz, oddany mąż i ojciec. Człowiek, który nie bał się najwyższego ryzyka, a zarazem obca mu była brutalność.
Najnowszą książkę o Witoldzie Pileckim wydał Capital, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, co biorąc pod uwagę treść, nabiera dodatkowego, nieco upiornego znaczenia[1]. Ten zbiór raportów rotmistrza z Auschwitz opatrzono trzema tekstami wprowadzającymi. Zwłaszcza dwóm trzeba poświęcić nieco uwagi.
Rotmistrz zmanipulowany
Na pierwszy ogień weźmy kuriozum autorstwa Stanisława Michalkiewicza. Niewiele się stamtąd dowiemy o Pileckim i jego działalności w miejscu zwanym anus mundi, odbytnicą świata. Autor bierze za to na celownik Helenę Michnik (zbieżność nazwisk naturalnie nieprzypadkowa) i Muzeum Historii Żydów Polskich, które „tubylcom” aplikować ma „pedagogikę wstydu”. Dalsza część to obłąkańcza wariacja wokół dwóch właściwie zagadnień.
Pierwsze dotyczy fragmentu jednego z raportów rotmistrza na temat krematoriów Auschwitz‑Birkenau. „Spalanie elektryczne trzyminutowe” – zapisał Pilecki, co Michalkiewicz wykpiwa, powołując się na reklamę spopielarni zwłok w Strzelinie sprzed trzech lat. Dziś kremacja jednego ciała trwa do 90 minut, a „nieboszczyka korpulentnego – nawet do trzech godzin”.
Drugi wątek także opiera się na wyliczeniach, tym razem odnoszących się do kwestii, ile musiałaby zająć podróż furmanką z Lublina do Bełżca, którą odbyć miał Jan Karski. Oczywiście legendarny kurier do wspomnianego obozu śmierci nie mógł dotrzeć – i Michalkiewicz, puszczając do czytelnika perskie oko, konstatuje: „Gdzie zatem naprawdę był Jan Karski – Bóg jeden wie [...]”.
Oba przykłady demaskują obrzydliwą metodę stosowaną od lat w naszym kraju przez część prawicowych publicystów. Ich cel pierwszorzędny: narrację o wydarzeniach czy postaciach z gruntu szlachetnych, jak Witold Pilecki, zainfekować własnymi obsesjami – o przemyśle Holokaustu oraz Żydach i ich polskojęzycznych pomagierach, zakłamujących historię i szkalujących niewinny naród, żeby potem szantażem wymuszać horrendalne odszkodowania.
Do prawdy wystarczy przylepić półprawdę, potem niepostrzeżenie podsunąć ćwierćprawdę... Zasiać wątpliwości, a resztę czytelnik dopowie sobie sam. Bo ta gra opiera się na mrugnięciach okiem, na strzałach zza węgła, na cienkich sugestiach i znaczących półsłówkach. Kłamstwa? Antysemityzm? Negacjonizm? Skądże – my tylko stawiamy pytania!
Naturalnie manipulacja działa dopóty, dopóki żerować może na niewiedzy bądź głupocie. Kto sięgnie po jakąkolwiek biografię Karskiego, ten nie musi wzywać imienia Boga nadaremno, by się dowiedzieć, że kurier się pomylił – nie był w Bełżcu, ale wszedł do obozu tranzytowego w Izbicy, skąd transporty szły do Bełżca i Sobiboru. W przypadku krematoriów Birkenau nawet sam Michalkiewicz musiał przyznać, że rotmistrz nie był w stanie zdobyć ani zweryfikować precyzyjnych danych o zagładzie na skalę industrialną. Ale naprawdę nie trzeba szukać podpowiedzi w prospekcie spopielarni Anno Domini 2013, żeby dywagować o wydajności pieców Birkenau. Każdy, kto serio zgłębia historię Holokaustu, zna np. niemiecki dokument z czerwca 1943 roku, w którym dobową wydajność pięciu krematoriów Auschwitz‑Birkenau oszacowano na 4756 ciał.
Zły Bartoszewski, dobry Pilecki
O ile Michalkiewicz stara się ciut kamuflować, o tyle wstęp pióra Leszka Żebrowskiego otwierający nowe wydanie oświęcimskich raportów Pileckiego jest już z daleka cuchnącym ściekiem. Autor powiela stary chwyt, czyli zestawia bohaterskie losy rotmistrza z rzekomo załganą i sztucznie napompowaną biografią Władysława Bartoszewskiego.
Tu właściwie niemal akapit za akapitem zieją nienawiścią do zmarłego przed rokiem ministra, wymagając sprostowania i odkłamania. I to począwszy od elementarnych faktów, a skończywszy na semantycznych gierkach – przykładowo, gdy Żebrowski pisze, że w kwietniu 1941 r. zwolnionego z obozu dziewiętnastoletniego Bartoszewskiego SS‑man odprowadzał (sic!) na dworzec kolejowy. Odprowadzał, a nie konwojował, eskortował czy pilnował – wicie, rozumicie, towarzyszu Szmaciak?
Pojawić musiał się też dyżurny zarzut, jakoby Bartoszewski – zasiadając w Kapitule Orderu Orła Białego – blokował przyznanie Pileckiemu najwyższego polskiego odznaczenia. Pora wreszcie wyjaśnić tę sprawę.
Jestem w posiadaniu kserokopii protokołu ósmego posiedzenia Kapituły Orderu Orła Białego, które odbyło się 26 października 1999 roku w Sali Niebieskiej Pałacu Prezydenckiego. W obradach uczestniczyli Wielki Mistrz Orderu – prezydent Aleksander Kwaśniewski, Kanclerz Orderu – Stanisław „Orsza” Broniewski oraz członkowie Kapituły – prof. Barbara Skarga, Tadeusz Mazowiecki (niedawno dołączył do składu Kapituły) i Jan Nowak‑Jeziorański.
Już na początku obrad Broniewski stwierdza, że przedstawiony Kapitule wniosek o nadanie Orderu Orła Białego Witoldowi Pileckiemu „powinien zostać rozpatrzony łącznie z problemem historycznych nadań pośmiertnych”. To ważna i aktualna kwestia, bo – jak mówi prezydent Kwaśniewski – „Prezes Rady Ministrów nosi się z zamiarem wystąpienia z wnioskiem” o nadanie Orderu Stanisławowi Mikołajczykowi. Nowak‑Jeziorański zaznacza, że Pilecki „jest jedną z najbardziej heroicznych postaci w polskiej historii współczesnej, ale nie jedyną” – dlatego w przypadku odznaczenia rotmistrza Order powinien też otrzymać gen. August Emil Fieldorf „Nil”, od 1944 roku zastępca dowódcy AK. W tym kontekście prof. Skarga stawia pytanie: jeżeli Pilecki, Fieldorf i Mikołajczyk mieliby otrzymać pośmiertnie najwyższe odznaczenia RP – to dlaczego nie Antoni Chruściel „Monter” czy Aleksander Krzyżanowski „Wilk”?
Głos ponownie zabiera Nowak‑Jeziorański: „wobec takich trudności Kapituła mogłaby ustalić, że Order Orła Białego postaciom historycznym nie powinien być nadawany”. Do tego stanowiska przychyla się Broniewski. Z kolei Mazowiecki przypomina, że Kapituła, „podejmując w ostatnich latach wiele decyzji o pośmiertnym nadaniu Orderu postaciom historycznym, nadrabiała w tym zakresie zaległości”. Jego zdaniem, „Rozstrzygnięcie kwestii zamknięcia pośmiertnych nadań Orderu postaciom historycznym nie powinno się jednak dokonać bez bliższego przyjrzenia się całości zagadnienia [...]”. Ale Nowak‑Jeziorański składa formalny wniosek o podjęcie uchwały, zgodnie z którą „Kapituła wyraża opinię, że Order Orła Białego nie powinien być nadawany postaciom historycznym”.
Dochodzi do głosowania: prawie wszyscy obecni członkowie Kapituły są za. Jedynie Mazowiecki wstrzymuje się od głosu.
Bartoszewski wszedł w skład Kapituły Orderu Orła Białego ponad pół roku później, w maju 2000 roku. Rzecz jasna, znał i jako państwowiec respektował uchwałę poprzedników. Sam niczego nie zablokował; nie kierował się – jak twierdzą prawicowi publicyści – zazdrością wobec Pileckiego. Nie usiłował legendy rotmistrza zniszczyć (co zresztą rzekomo ma być celem całego establishmentu III RP). Przeciwnie, liczne są ślady zaangażowania Bartoszewskiego w zachowanie pamięci o Pileckim. I to do samego końca – na kilkanaście dni przed śmiercią dokonał serii nagrań wideo na rzecz projektu edukacyjnego dla uczniów gimnazjów i liceów, odrębny rozdział poświęcając rotmistrzowi i jego misji w Auschwitz.
„Nie umiałbym nikogo zamordować”
Nie mam jednak złudzeń, że jakiekolwiek fakty zmienią bieg płynącego przez Polskę rynsztoka. Tu nie chodzi o historię, o prawdę, nawet nie o Pileckiego. Rzeczywistość jest banalna i skrzeczy: niektórzy postanowili odtańczyć na grobie rotmistrza rytualny taniec wojenny na pohybel wyimaginowanym wrogom.
Skutki będą opłakane. W medialnych debatach jak bumerang wraca postulat, abyśmy wreszcie nakręcili wielki film historyczny na miarę hollywoodzkich blockbusterów, w którym pokażemy światu naszą piękną, choć dramatyczną historię. Najlepszym materiałem na scenariusz, zapewnia większość dyskutantów, byłby los Pileckiego. Święta prawda. Obyśmy jednak, zanim na planie padnie pierwszy klaps, nie zdążyli utopić bohatera w błocie.
A przecież to bohater par excellence. Prawdziwy, a nie malowany i dlatego budzący fascynację. W zeszłym roku na fabularyzowany dokument Pilecki w reżyserii Mirosława Krzyszkowskiego, sfinansowany zresztą dzięki społecznym datkom, do kin poszło 160 tys. widzów. I nadal będzie fascynował, o ile jedna skrajnie łopatologiczna narracja nie zawłaszczy pamięci o rotmistrzu.
Dobrze byłoby, gdyby krzepcy narodowcy w koszulkach z wizerunkiem Pileckiego pamiętali, że przed śmiercią prosił on żonę, aby czytała dzieciom O naśladowaniu Chrystusa. I gdyby przypadkiem zaglądnęli do dzieła Tomasza à Kempis, znaleźliby tam m.in. poniższą naukę:
Często nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, jak wielka jest nasza wewnętrzna ślepota. Często źle postępujemy, a jeszcze gorzej się usprawiedliwiamy. Niekiedy jesteśmy igraszką namiętności, a bierzemy to za świętą gorliwość. Innych karcimy za małe uchybienia, a nad swoimi większymi przechodzimy do porządku dziennego. Jesteśmy wrażliwi na zło wyrządzane nam przez innych, nie zdajemy sobie sprawy natomiast, ile zła my sami wyrządzamy innym.
Tym z kolei, którzy lubią wykrzykiwać, kogo i gdzie chętnie by powywieszali, zadedykowałbym fragment listu rotmistrza z października 1943 roku do córki Zosi: „Ja również lubię każdego robaczka, żuczka, groszek i fasolkę, i wszystko, co żyje. Dlatego też jest mi bardzo przyjemnie, że w Was, dzieciakach moich, widzę te same cechy”. Albo jego dużo późniejszą i poważniejszą deklarację z listu do płk. Józefa Różańskiego, pisanego w czerwcu 1947 roku w więzieniu mokotowskim. W śledztwie postawiono rotmistrzowi sfingowany zarzut, jakoby zamierzał dokonać zamachów na funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. On zaś tłumaczył swemu oprawcy: „[...] po przeżyciach w Oświęcimiu nie umiałbym nikogo zamordować”.
Wyimaginowany heros zamiast autentycznego bohatera
Kłopot w tym, że polska narracja i debata historyczna ubożeje i trywializuje się w zastraszającym tempie. Wypłukiwana jest już nie tylko z półcieni i niuansów tak ważnych dla zrozumienia przeszłości, ale też z fundamentalnych rozróżnień.
Przykładem może być przywracanie pamięci o „żołnierzach wyklętych”, zwanych też „niezłomnymi”. Jest to spóźnione, w tym większym stopniu konieczne zadośćuczynienie. Trudno jednak zrozumieć, jak w apelu poległych obok takich postaci jak Szendzielarz czy Pilecki można jednym tchem wymieniać Romualda Rajsa „Burego”, który według IPN ponosi odpowiedzialność za mordy na Białorusinach, noszące „znamiona ludobójstwa”.
Do zbanalizowanego przekazu o „żołnierzach wyklętych” – który stuprocentowych patriotów chce widzieć wyłącznie w tych walczących do ostatniego naboju – nie pasuje też informacja, że jednym z zadań Pileckiego, wykonującego w powojennym kraju misję dla II Korpusu Polskiego, było przekazywanie instrukcji o zaniechaniu walki z bronią w ręku i rozwiązaniu oddziałów partyzanckich. Poza tym Pilecki współdziałał z przedstawicielami różnych środowisk, m.in. z socjalistą Tadeuszem Szturm de Sztremem z PPS WRN, od którego otrzymał szereg materiałów, w tym raport o okolicznościach... pogromu Żydów w Kielcach.
To na poły komiksowe ujęcie (z całym szacunkiem dla akurat udanego komiksu o Pileckim zatytułowanego Raport Witolda) sprawia, że z oczu ginie nam autentyczny bohater z krwi i kości, a na jego miejsce pojawia się wyimaginowany superheros wyrwany z historycznych realiów i wpasowany w ideologiczne ramki. Niezłomność w ubeckim śledztwie? Na pewno musiała demonstrować się dumnym milczeniem i brakiem jakichkolwiek reakcji na pytania przesłuchujących.
Nic dziwnego, że po obejrzeniu spektaklu Śmierć rotmistrza Pileckiego Waldemar Łysiak nie krył oburzenia: „Jakiego rotmistrza Pileckiego ukazał milionom widzów Teatr Telewizji? Świętoszkowatego idiotę, który wydał na męki mnóstwo ludzi”. Chodzi z grubsza o to, że w zeznaniach Pileckiego składanych podczas śledztwa pojawiały się konkretne nazwiska. Zresztą tym błędnym tropem, chociaż ze zgoła innych pobudek, poszedł też człowiek reprezentujący biegunowo odmienne środowisko. Prof. Andrzej Romanowski, prowadząc swą krucjatę przeciw IPN, dywagował na łamach „Polityki”, czy aresztowany Pilecki wsypał m.in. swą bliską współpracowniczkę Marię Szelągowską.
Skok w ciemność
Gdzie tkwi błąd? Przede wszystkim wciąż zapominamy, że czytać trzeba całość materiałów, a akta procesowe Pileckiego liczą około trzech tysięcy stron.
Dr Adam Cyra, jeden z pionierów przywracania pamięci o rotmistrzu i znawca jego biografii, wykazał, że w momencie aresztowania bezpieka sporo już wiedziała o Pileckim i jego kontaktach. Dlatego więzień działał zgodnie z taktyką wielu przesłuchiwanych: mówić o tym, o czym śledczy już wiedzą. Nie ukrywał, że przekazywał informacje na Zachód, do II Korpusu, ale konsekwentnie podkreślał, że nie był szpiegiem działającym na szkodę ojczyzny: „Nie byłem rezydentem, a tylko polskim oficerem. Wykonywałem tylko rozkazy, aż do chwili aresztowania mnie. Nie miałem przeświadczenia, że dopuszczam się szpiegostwa i przy ferowaniu wyroku proszę o wzięcie tego pod uwagę” – mówił Pilecki w ostatnim słowie przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie.
W śledztwie starał się chronić innych, całą winę brał na siebie, mężnie znosił tortury i upokorzenia, nie dał się złamać. W żadnym razie nie kłóci się to z faktem, że wskutek nalegań żony prosił prezydenta Bolesława Bieruta o ułaskawienie: „Przez całe życie pracowałem dla Polski” – argumentował, nadal odrzucając zarzut szpiegostwa: „[...] nie działałem na rzecz obcego mocarstwa, a posyłałem wiadomości do macierzystego oddziału polskiego i miałem zawsze nadzieję, że jednak kiedyś rząd polski [komunistyczny] i ośrodki emigracyjne jakoś się wreszcie porozumieją”. I dodawał:
Z chwilą aresztowania mnie ustosunkowałem się do śledztwa pozytywnie i sam wskazałem miejsce przechowywania archiwum, które zawierało wszystkie materiały mnie obciążające. W ciągu roku nie wynikła żadna okoliczność, która by dowodziła, że mówiłem nieprawdę lub wprowadziłem w błąd oficerów śledczych. Przedłożone wyżej okoliczności pozwalają mi prosić Pana Prezydenta o skorzystanie z prawa łaski, która Mu przysługuje[2].
Pilecki był bohaterem, nie obłąkanym samobójcą.
Jak jednak wielkim był bohaterem, uzmysłowił mi... Władysław Bartoszewski. Kiedy rozmawialiśmy o okupacji, zwrócił uwagę, że 19 września 1940 r. – dając się dobrowolnie aresztować podczas łapanki na Żoliborzu – Pilecki przecież nie miał gwarancji, że trafi do Auschwitz, by tam wypełnić konspiracyjne zadania. Równie dobrze, i na pewno się z tym liczył, mógł jeszcze tego samego dnia stanąć przed plutonem egzekucyjnym w Palmirach. Nie był też zresztą w stanie wyobrazić sobie wówczas, co czeka nań w obozie, o ile w ogóle zdoła tam dotrzeć. A jednak zdecydował się na skok w nieprzeniknioną ciemność. II wojna światowa nie zna drugiego podobnego przypadku – mówił Bartoszewski.
Pamięć, która łączy
Pilecki znakomicie nadaje się do roli narodowego bohatera. Głęboko wierzący chrześcijanin, szczery patriota i państwowiec, dzielny żołnierz, oddany mąż i ojciec. Człowiek, który nie bał się najwyższego ryzyka, a zarazem obca mu była brutalność. Takich bohaterów polska pamięć potrzebuje. Z takich bohaterów można być tylko dumnym. Takich bohaterów nie może jednak zawłaszczać żadna partykularna grupa ideologiczna.
Rozumiem, że dumni z Pileckiego chcą być także moi rodacy kibole i nacjonaliści. To oni urządzają marsze m.in. ku jego czci – głosząc nienawistne hasła, z którymi rotmistrz (w 2013 roku awansowany pośmiertnie do stopnia pułkownika) nie chciałby mieć nic wspólnego. W ten sposób jednak sami znieważają bohatera i zniechęcają doń innych.
A przecież jest jednak pamięć, która nie wyklucza. W czerwcu 2016 roku w warszawskim Ogrodzie Sprawiedliwych posadzono drzewko pamięci Witolda Pileckiego i odsłonięto pamiątkowy kamień z napisem: „Kawalerzyście, przewodnikowi po piekle nazizmu, dobrowolnemu więźniowi Auschwitz, którego raporty miały alarmować świat, ocalać ofiary”. Równocześnie w ten sam sposób uczczono ks. Jana Zieję (odbierał od Pileckiego konspiracyjną przysięgę) i Władysława Bartoszewskiego (trafił do kacetu w tym samym transporcie co rotmistrz, we wrześniu 1940 roku).
Wnuczka Witolda Pileckiego dziękowała tego dnia Kapitule Ogrodu Sprawiedliwych za wspaniałe towarzystwo, w jakim uczczono jej dziadka. I słusznie, bo bohaterów nie należy sobie przeciwstawiać. Oni mają łączyć, a nie dzieli
Marek Zając. Mieszka w Warszawie.Prymas Wyszyński nieznany. Ojciec duchowy widziany z bliska – dziennikarz i publicysta, związany z Telewizją Polską i „Tygodnikiem Powszechnym”, współprowadzący m.in. program „Między ziemią a niebem” w TVP1. Od 2006 r. jest sekretarzem Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, obecnie także przewodniczącym Rady Fundacji Auschwitz‑Birkenau. Laureat Nagrody Dziennikarskiej „Ślad” im. biskupa Jana Chrapka. Niedawno wspólnie z ks. Bronisławem Piaseckim wydał książkę
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.