Postklerykalizm chcę rozumieć jako czas po walce, w której obydwie strony odniosły zwycięstwo, ale pyrrusowe. Wszyscy oni bowiem doprowadzili chrześcijaństwo jedynie do ośmieszenia, do zbanalizowania.
Postklerykalizm – co za jakieś nowe licho? Nowe chyba nie, bo te dwa pierwotne duchy, klerykalizm i antyklerykalizm, zmagają się ze sobą jak świat religii długi i szeroki. Natomiast postklerykalizm chcę rozumieć jako czas po walce, w której obydwie strony odniosły zwycięstwo, ale pyrrusowe. Klerykałom wydaje się, że ocalili swój model czy ideał Kościoła, choć chwilowo znajduje się on w defensywie, a antyklerykałom też się wydaje, że są górą, bo laicyzacja przecież nadal postępuje, choć nie tak, jakby wypadało sobie życzyć. Można jednak na to zagadnienie popatrzeć od innej strony i wtedy się okaże, że ani klerykałowie, ani antyklerykałowie nie mają racji, ani też postklerykałowie. Wszyscy oni bowiem doprowadzili chrześcijaństwo jedynie do ośmieszenia, do zbanalizowania.
Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy dostrzegli ten pat i zaczęli się zastanawiać, co to wszystko ma znaczyć. Mówiąc inaczej, zaczęli się zastanawiać nad sensem tego kryzysu. Jednym z nich był filozof Leszek Kołakowski, który twierdził, że wbrew wszystkiemu „przynajmniej dla części wielkich problemów ludzkości nie ma rozwiązań czysto technicznych czy organizacyjnych, że wymagają one tego, co Jan Chrzciciel nazwał metanoją, przemianą duchową. A tej przemiany z definicji nie można wywołać w sposób techniczny. Polega ona na uznaniu, że korzenie zła są w nas. W każdym z nas, zanim wrosną w instytucje i doktryny. Łatwo to powiedzieć, nie lubimy powtarzać takich banałów, zwłaszcza że bardzo trudno kierować się nimi w życiu. Otóż metanoja w takim sensie jest ściśle związana z przewidywaniem apokalipsy. I dlatego świadomość apokaliptyczna Jezusa nie tylko nie traci znaczenia dla naszego świata, ale jest fundamentem naszej nadziei na jego przetrwanie”1. Na czym więc polega owa świadomość apokaliptyczna?
Filozof mówi, że wszystkie wartości doczesne są przemijające. Co nie znaczy, że są nieważne. Ważne, ale pod warunkiem że nie stają się jedynym celem życia i nie przypisuje się im wartości absolutnej, wprost boskiej. Przy czym chodzi o wartości materialne, psychiczne i duchowe. W dzisiejszym świecie, twierdzi Kołakowski, tym celem stała się konsumpcja. I to ona jest bożyszczem klerykałów i antyklerykałów. Ci pierwsi, klerykałowie, potrzebowali Boga w jednym celu: miał On zaspokajać ich egoistyczne potrzeby dobrobytu materialnego i duchowego. Pragnęli Boga, który, mówiąc za Karlem Rahnerem, będzie im kołysał dzieci, żeby nie płakały. Czyli potrzebowali też Boga, żeby zapewniał im dobre samopoczucie, zwane czystym sumieniem, i żeby parafował ich poczynania społeczno-polityczne. Antyklerykałowie natomiast uważali Boga za przeszkodę w ustanawianiu świata, w którym człowiek będzie najwyższą wartością. Czyli zajmie miejsce Boga. Jak się to skończyło? Dwiema wojnami światowymi, przypomina Kołakowski.
Jeśli więc w postklerykalizmie jest jakiś sens, to ten, że uświadomił nam, iż Bóg skrojony na miarę naszych oczekiwań po prostu jest bożkiem, i to niezmiernie groźnym. Dlatego już to samo powinno skłaniać do krytycznego zajmowania się tematem wiary i niewiary, doczesności i wieczności, profanum i sacrum, tym wszystkim, co niesie ze sobą religia i teologia. Ta tematyka, zlekceważona czy wprost wyparta z publicznego forum, również kościelnego, znalazła jednak schronienie i była poważnie traktowana w sztuce, w naszym przypadku w poezji. To poezja, jak i inne gałęzie sztuki, pozostając wierne swojej misji opowiadania o wielkości i małości człowieka, przypominały, i przypominają, o osobistej odpowiedzialności za rzeczywistość, zwłaszcza za los innych. Pastor luterański Martin Niemöller (1892-1984), będąc w obozie w Dachau, napisał wiersz:
Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem.
Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem.
Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem.
Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem.
Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował.
Nikogo już nie było2.
Druga wojna światowa, a po niej to wszystko, co działo się w krajach tak zwanego realnego komunizmu, dostatecznie skompromitowało ideologię, mówiąc za Kołakowskim, „dyktaturę miłości”, za pomocą której faszyści i komuniści chcieli zbawiać świat. Wiemy, że klerykałowie i antyklerykałowie, owszem, jak zwykle nie wszyscy, też w tym procederze mieli swój udział. W tym oszalałym świecie, jak widać choćby na przykładzie cytowanego wiersza, tam, gdzie nawet nie wymawiano imienia Bożego, z obawy przed zarzutem o brak kultury i zacofaniu, w świecie, w którym samowolnie sprowadzono człowieka do rangi surowców nieomal wtórnych, tam wciąż istniał Boży Duch prawdy i miłości.
Pyszałkowate słowo wszystko
Warto więc zadawać się z poezją, ale też z matematykami. Profesor Damian Niwiński kiedyś wyszperał w internecie stronę „Journey with Jesus”, a na niej przekład wiersza Wisławy Szymborskiej pt. Pochwała złego o sobie mniemania. Stronę tę prowadzi pewnie jakieś środowisko protestanckie, ale chyba niezwiązane z żadnym Kościołem instytucjonalnym. Niwiński napisał mi, że „Na (długiej) liście rekomendowanych przez nich książek znalazłem jednego katolickiego autora: zakonnik trapista Henri Nouwen (ale może jest ich więcej)”. W tej antologii wiersz Szymborskiej został zaliczony do utworów metafizycznych, religijnych. Inny zaś matematyk prof. Andrzej Lasota w przemówieniu wygłoszonym przed laty na Uniwersytecie Śląskim podczas odnowienia jego doktoratu powiedział, że „Matematyka jest jak poezja”. Jeśli tak, to może poezja ma również coś do powiedzenia w sprawie naszego postklerykalizmu? Zacznijmy od wiersza Wisławy Szymborskiej.
Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia.
Skrupuły obce są czarnej panterze.
Nie wątpią w słuszności swych czynów piranie.
Grzechotnik aprobuje siebie bez zastrzeżeń.
Samokrytyczny szakal nie istnieje.
Szarańcza, aligator, trychnina i giez
żyją jak żyją i rade są z tego.
Sto kilogramów waży serce orki,
ale pod innym względem lekkie jest.
Nic bardziej zwierzęcego
niż czyste sumienie
na trzeciej planecie od Słońca3.
Jak wiadomo, nie tylko obecnie, w wielkiej cenie jest dobre samopoczucie, czasami jeszcze zwane czystym sumieniem. Do niedawna częściej, dzisiaj rzadziej, sumienie wybielała spowiedź. Wystarczyło uznać, że była ona ważna, bo po drobnemu wyznało się wszystkie grzechy, i już miało się poczucie, że jest się najświętszym człowiekiem pod słońcem. Tymczasem poetka, która nie życzyła sobie nawet kościelnego pogrzebu, mówi wprost coś przeciwnego, jak chrześcijanin, choćby jak sam papież Franciszek: „Jezus stawia przed nami dwie drogi, na które – jak tego doświadczamy – nie zawsze jesteśmy gotowi powiedzieć «tak» naszymi słowami i czynami, ponieważ jesteśmy grzesznikami. Możemy jednak postanowić, aby być grzesznikami w drodze, którzy słuchają Pana, a gdy upadają, żałują i powstają, jak pierwszy syn; albo grzesznikami siedzącymi, gotowymi się usprawiedliwiać zawsze i tylko słowami, zgodnie z tym, co wypada”. Tymczasem – jak mówi papież – „nie ma życia chrześcijańskiego wymyślonego przy stole, skonstruowanego naukowo, gdzie wystarczy wypełnić kilka nakazów, żeby uspokoić swoje sumienie: życie chrześcijańskie jest pokorną pielgrzymką sumienia, które nigdy nie jest sztywne i zawsze utrzymuje relację z Bogiem, które potrafi okazać skruchę i powierzyć się Mu w swoich biedach, nigdy nie uważając, że wystarcza samo sobie”4. Dla klerykałów i dla antyklerykałów, a także postklerykałów, choć nie tylko, mieć czyste sumienie znaczy wyzbyć się poczucia winy. Tymczasem, mimo usilnych starań, sumienie wie i robi swoje, gdyż żadne przymiotniki nie są mu potrzebne, ono lubi być nagie.
Wina nie paraliżuje sumienia, przeciwnie, mobilizuje je do działania, to znaczy do deptania winowajcy po piętach. Do niepokojenia, zasiewania wątpliwości, do kwestionowania przekonania o własnej doskonałości i świętości. Tylko sumienie, które nie daje człowiekowi spokoju, jest tym, czym być powinno. Oczywiście nie mówię tutaj o sytuacjach patologicznych, wchodzących w zakres psychologii czy psychiatrii. Skąd się jednak ta choroba duszy bierze? Na to pytanie Szymborska odpowiada w wierszu Wszystko:
Wszystko –
słowo bezczelne i nadęte pychą.
Powinno być pisane w cudzysłowie.
Udaje, że niczego nie pomija,
że skupia, obejmuje, zawiera i ma.
A tymczasem jest tylko
strzępkiem zawieruchy5.
Sklerykalizowani chrześcijanie, a wyznawcy innych religii też, mówią, że moralne życie jest niemożliwe bez wiary religijnej, bez Boga. Stąd do niedawna wszystkich ateistów wysyłaliśmy hurtem do piekła. Oni natomiast w swoich sumieniach widzieli siebie jako ludzi starających się uczciwie o dobro, prawdę i piękno. A jeśli zakładali możliwość istnienia Boga, to tym bardziej nie mogli pojąć, dlaczego On miałby ich skazywać na wieczne męki. Natomiast sklerykalizowani duchowni i świeccy, uważając, że skoro tylko w Kościele jest cała prawda, a poza Kościołem już żadnej prawdy, nawet jej cząsteczki, być nie może, mieli podstawy sądzić, że mają prawo zatrzaskiwać drzwi kościołów i Kościoła. Poczuwali się przecież do świętego obowiązku strzeżenia prawdy. Tacy posiadacze prawdy, a więc owego „wszystkiego” z wiersza Szymborskiej, sprawiają, że Kościół, który powinien być sakramentem obecności Chrystusa, stał się antysakramentem.
Dlatego papież Franciszek ma odwagę mówić: „Nie można zatem sprowadzić Ewangelii do jakiegoś programu w służbie modnego gnostycyzmu, do jakiegoś projektu awansu społecznego lub jakieś wizji Kościoła jako biurokracji, która działa z korzyścią dla samej siebie, a tym bardziej nie można go sprowadzać do jakiejś organizacji kierowanej przez kastę klerykalną za pomocą nowoczesnych kryteriów biznesowych. Kościół jest wspólnotą uczniów Jezusa; Kościół jest Tajemnicą [stawania się] sakramentem […] boskiej bliskości i stałym miejscem tego spotkania […]. Chciałbym powtórzyć to, co niedawno powiedziałem Papieskiej Komisji ds. Ameryki Łacińskiej. Konieczne jest przezwyciężenie klerykalizmu, który traktuje wiernych świeckich jak dzieci i zubaża tożsamość duchownych”6.
W tym miejscu można dodać, że istniej również konieczność przezwyciężenia postantyklerykalizmu. O czym za chwilę. Można więc rzec, że zarówno klerykalizm, jak i antyklerykalizm, ale i postklerykalizm naznaczony jest tym samym grzechem: roszczą sobie pretensję do bycia jedyną prawdą.
Ani anty, ani post, ale ponad
Wyobraź sobie, co mi się przyśniło.
Z pozoru wszystko zupełnie jak u nas.
Grunt pod stopami, woda, ogień, powietrze,
pion, poziom, trójkąt, koło,
strona lewa i prawa.
Pogody znośne, krajobrazy niezłe
i sporo istot obdarzonych mową.
Jednak ich mowa inna niż na Ziemi.
W zdaniach panuje tryb bezwarunkowy.
Nazwy do rzeczy przylegają ściśle.
Nic dodać, ująć, zmienić i przemieścić.
Czas zawsze taki, jaki na zegarze.
Przeszły i przyszły mają zakres wąski.
Dla wspomnień pojedyncza miniona sekunda,
dla przewidywań druga,
która się właśnie zaczyna.
Słów ile trzeba. Nigdy o jedno za dużo,
a to oznacza, że nie ma poezji
i nie ma filozofii, i nie ma religii.
Tego typu swawole nie wchodzą tam w grę.
Niczego, co by dało się tylko pomyśleć
albo zobaczyć zamkniętymi oczami.
Jeśli szukać, to tego, co wyraźnie obok.
Jeśli pytać, to o to, na co jest odpowiedź.
Bardzo by się zdziwili,
gdyby umieli się dziwić,
że istnieją gdzieś jakieś powody zdziwienia.
Hasło „niepokój”, uznane przez nich za sprośne,
nie miałoby odwagi znaleźć się w słowniku.
Świat przedstawia się jasno
nawet w głębokiej ciemności.
Udziela się każdemu po dostępnej cenie.
Przed odejściem od kasy nikt nie żąda reszty.
Z uczuć – zadowolenie. I żadnych nawiasów.
Życie z kropką u nogi. I warkot galaktyk.
Przyznaj, że nic gorszego
nie może się zdarzyć poecie.
A potem nic lepszego,
jak prędko się zbudzić7.
Rzeczywiście, wizja przerażająca, ale Szymborska nie pisała, żeby przerażać i na tym koniec. W jej wierszach schroniła się ta część świata, która – ośmielam się powiedzieć – jest najmilsza Bogu, a dla której w kościelnej doktrynie i nauczaniu w pewnym momencie zabrakło miejsca. Miała nam wystarczyć zdemitologizowana Biblia, teologia sprowadzona do jednego sytemu, suche paragrafy i kazusy. O Pieśni nad Pieśniami jakoś nie pamiętaliśmy. Wszystko miało być dokładnie wyważone, opisane, zamknięte i ściśle dawkowane oraz przestrzegane. W tak ułożonym świecie, według poetki, „oznacza [to], że nie ma poezji / i nie ma filozofii, i nie ma religii. / Tego typu swawole nie wchodzą tam w grę”. Nic dziwnego, że dzisiaj najwybitniejsze dzieła sztuki inspirowane Biblią można spotkać w muzeach, salach koncertowych, ale nie w kościołach. Mało tego, Kołakowski twierdzi, że tak daleko daliśmy się uwieść oświeceniu, że na wydziałach teologicznych można usłyszeć o wszystkim, ale nic o Bogu. Mówi też, że co prawda „Załamuje się wiek oświecenia i racjonalizmu, światła oświecenia gasną wszędzie, ale nie w Kościołach i u teologów”8.
Tak pojmowanemu Kościołowi sprzeciwiano się nie od dzisiaj. Wystarczy przypomnieć: ks. Primo Mozzolari i ks. Lorenzo Milani, których groby przed paroma miesiącami nawiedził Franciszek, a którzy w swoim czasie wiele musieli wycierpieć z ręki władz kościelnych. Wystarczy przypomnieć: ks. Antonio Rosmini-Serbati. Najpierw ekskomunikowany, a przez Benedykta XVI ogłoszony błogosławionym. Ci trzej antyklerykałowie, a nawet więcej, wrogowie Kościoła, bo tak ich przecież postrzegano, jak się okazało, byli temuż Kościołowi najwierniejsi z wiernych. Na przełomie XIX i XX wieku to oni, a nie ci, którzy wierność Kościołowi rozumieli jako zazdrosne pilnowanie tradycji, tradycji najlepiej się przysłużyli. Ci trzej na pewno nie byli żadnymi klerykałami ani antyklerykałami, ani postklerykałami, byli ponad. Byli ludźmi „przebudzonymi”, którzy wbrew klerykałom i antyklerykałom wierzyli, że, jak to z sowieckiego więzienia napisał Walter Ciszek SJ: „Nauczyłem się tam tego, co miało podtrzymywać mnie w latach przyszłości, że religia, modlitwa i miłość Boga nie zmieniają rzeczywistości, ale nadają jej nowe znaczenie”9. Otóż to, w chrześcijaństwie nie chodzi o anty, o post, ale o konfrontację naszych wyobrażeń o świecie z tym, co tak naprawdę się w tym świecie dzieje.
Kogo i czego warto się bać?
Na zakończenie przywołam jeszcze jeden wiersz Szymborskiej, którą niejeden zaliczał, a i dalej zalicza, do innego post, do bezbożnej postmoderny.
Na niebie burym
chmurka jeszcze bardziej bura
z czarną obwódką słońca.
Na lewo, czyli na prawo,
biała gałąź czereśni z czarnymi kwiatami.
Na twojej ciemnej twarzy jasne cienie.
Zasiadłeś przy stoliku
i położyłeś na nim poszarzałe ręce.
Sprawiasz wrażenie ducha,
który próbuje wywoływać żywych.
(Ponieważ jeszcze zaliczam się do nich,
powinnam mu się zjawić i wystukać:
dobranoc, czyli dzień dobry,
żegnaj, czyli witaj.
I nie skąpić mu pytań na żadną odpowiedź,
jeśli dotyczą życia,
czyli burzy przed ciszą)10.
Jak wspomniano, wspólnym mianownikiem dla skrajnych klerykałów, antyklerykałów, postklerykałów, postantyklerykałów i post-post-jednych, drugich i trzecich jest zawężenie horyzontu ludzkiego życia do doczesności. Oczywiście, chcąc jaśniej przedstawić tę kwestię, przerysowuję. W poezji, w ogóle w sztuce, taki zabieg nie powinien dziwić. Kogo zatem należy się bać? Mówiąc najkrócej, siebie samego. Trzeba się bać, żeby nie być duchem, jak mówi poetka. A jeśli już się tak przeduchowimy, to znaczy po sklerykalizowaniu oderwiemy od ziemskiego padołu, dobrze będzie, jeśli ktoś sprawi, że znowu zaczniemy „wywoływać żywych”.
W przypadku zaś postantyklerykałów, którzy z kolei zagrzebią się całkiem w materii tego świata, też będzie dobrze, gdy znajdzie się ktoś, kto uprzytomni im, że to, co na lewo, może też być na prawo, gałąź drzewa może być biała, a kwiaty czarne itd. Krótko mówiąc, jednym, drugim i trzecim, z nami włącznie, dobrze zrobi odwaga poetki, która w tym naszym zbrązowiałym jak jesienne liście lustrze potrafi zobaczyć siebie jako kogoś, kto może ożywiać. Największym zatem grzechem człowieka jest uwierzenie, że się wie wszystko i istnieje tylko to, co się wie.
Niech zatem przemówi filozof: „Uznanie własnej winy jest według nauczania Jezusa podstawowym warunkiem metanoi, warunkiem życia w Bogu i, siłą rzeczy, warunkiem zbawienia. Dodajmy: zdolność do poczucia winy jest warunkiem bycia człowiekiem. Ta zdolność czyni nas istotami ludzkimi, mówi Księga Rodzaju, i słusznie. Słusznie dlatego, że nie mamy żadnej znajomości dobra i zła, jeśli nie odczuwamy ich w sobie; tak więc doświadczać zła jako stanu własnej duszy to czuć się winnym. Jeśli nie umiemy czuć się winni, nie jesteśmy zdolni do odróżniania dobra od zła. Nieumiejętność czynienia tego odróżnienia byłaby dla ludzkości samobójstwem”11.
I tak to, co jednym psuje smak życia – umiejętność czucia się winnym – drugim życie ożywia i w widzialności otwiera niewidzialność. W takiej perspektywie doczesność nic nie traci, a wieczność przestaje być naiwną mrzonką. Wtedy dobranoc znaczy również dzień dobry, żegnaj, znaczy również witaj.
Przypisy:
1 L. Kołakowski, Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny, Kraków 2014, s. 25.
2 Za: ‹http://wiersze.doktorzy.pl›.
3 W. Szymborska, Pochwała złego o sobie mniemania, w: W. Szymborska, Wiersze wybrane, Kraków 2012, s. 233.
4 Za: ‹http://papiez.wiara.pl›.
5 W. Szymborska, Wszystko, w: W. Szymborska, Chwila, Kraków 2002, s. 45.
6 Za: ‹http://laboratorium.wiez.pl›.
7 W. Szymborska, Okropny sen poety, w: W. Szymborska, Dwukropek, Kraków 2005, s. 29.
8 L. Kołakowski, Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny, dz. cyt., s. 25.
9 W.J. Ciszek SJ, D.L. Flaherty SJ, Z Bogiem w Rosji, Kraków 2009, s. 144-145.
10 W. Szymborska, Negatyw, w: W. Szymborska, Chwila, dz. cyt., s. 12.
11 L. Kołakowski, Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny, dz. cyt., s. 26.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.