Bardzo to przeżywałem. Baśń o chłopcu, który ucieka z domu, gubi się w sztolni, wychodzi z trudem ku światłu, włóczy się jakiś czas po obcych okolicach, wreszcie decyduje się na powrót i odnajduje drogę do domu. Ale przystaje, napawa się tym powrotem, szuka dla niego szlachetnej oprawy, smakuje. Jakież chwile szczęścia! Tyle jeszcze kilometrów do domu, a przecież już jest u siebie i zdaje się, że sama okolica go rozpoznaje - tak natęża się ptasi śpiew i kondensują żywiczne i kwaśne zapachy lasu, a blade zawsze polne kwiaty biorą na siebie czyste czerwienie, żółcie i błękity. Zaraz za strachem na wróble i sypkimi kartoflanymi wzgórkami ścieżka ostro odbija na lewo, koszowe złote ule, grusze i strzecha domu. Skrzypi żuraw u studni i z komina idzie dym, bo niedługo południowy posiłek. Ucisk w gardle, kiedy popycha furtkę. Nikogo. Wreszcie drzwi od domu uchylają się i idzie ku niemu zgięta wpół, podpierając się kosturkiem, staruszka, jędza właściwie, baba-jaga. Dalej w baśni jest o tym, jak chłopiec się przedstawia, jak pyta o matkę, jak dowiaduje się o sobie, że był w tym domu ktoś o podobnym imieniu, ale zaginął siedemdziesiąt lat temu. Wychodzi na to, że ta stara kobieta to jego siostra. Chłopiec musi uciekać, bo przerażona kobieta woła na pomoc sąsiadów. Biegną ludzie z kijami, żeby przepędzić małego oszusta.
Wrócić do miejsca, wrócić do miasta, wrócić do domu. Dużo o tym w literaturze. Zawsze jakieś splątane nadzieje towarzyszą tym powrotom, obietnice mają się spełnić, bo wracamy mądrzejsi o całą podroż, bogatsi o dystans i związany z nim obiektywizm. A przy tym łudzimy się, że wejdziemy do tej samej rzeki, bo mimo wszystko zdaje się nam, że jesteśmy ci sami. Gdzież tam! I wokół nas się zmieniło. Obietnice, nadzieje, wyobrażone spotkania i wzruszenia prowadzą gdzieś donikąd, nie bardzo też wiadomo, co z tymi nagromadzonymi wrażeniami, wzruszeniami i podnietami zrobić. Po krótkich radościach górę bierze żal i poczucie, że za chwilę drzwi się zatrzasną i pozostaniemy tu już na zawsze. Żegnamy się więc pośpiesznie i znów wyruszamy, jak niejaki Robinson Cruzoe po powrocie z bezludnej wyspy, z kuferkiem i papugą na ramieniu. Wiktor Ruben ucieka od „Panien z Wilka”, „Pajac” Tomasza Manna zwiedza swój rodzinny dom zamieniony w miejską bibliotekę, dławiony żalem, bo poświęcając się sztuce, stracił najpiękniejszy czas, kiedy najbliżsi jeszcze żyli. Jak świadczy opowiedziana na początku bajka i historie literackich bohaterów, jest w ludziach jakieś subtelne okrucieństwo w wyostrzaniu sytuacji i przeciąganiu literackiej struny, ale być może podejmują powrót i dlatego, żeby jakoś odpokutować swoje tchórzostwo w miłości wobec ludzi, których już nie ma, i brak uwagi wobec miejsc, które się zmieniły.
Wracają też może, by wziąć odwet? Tak czy owak, boleść ta nie jest zbyt chrześcijańska, podniecająca, owszem, nasze wyostrzone smaki tragedii, ale to pewnie wszystko. Wystarczy sięgnąć po przypowieść o synu marnotrawnym i jego powrocie, by zobaczyć różnicę. Chrześcijańskie orędzie jest proste - życie trzeba kontynuować i wciąż się spodziewać, bo jest we wszechświecie jeden stały punkt - nie starzejący się i nie podlegający czasowi Bóg, nasz Ojciec. Spodziewać się i pochwalać, dzięki czynić. Odrzucić okrucieństwo zawieszonych w duchowej pustce powrotów. Skoro zostaliśmy zbawieni przez Boże miłosierdzie, niektóre gesty nie mają już zbyt wielkiego znaczenia, choć - jak mówiłem - niosą pewne obietnice, nadzieje i napinają naszą wrażliwość - ale przypomina to raczej nieokreśloną a tajemniczą sferę kryjącą się za trzema kropkami u „głębokiego” autora. Lecz trzeba odwagi, żeby sięgnąć po nadzieję, i nie jest prawdą, że chrześcijaństwo obłaskawia sztukę i życie, sprowadzając je do poziomu „powieści produkcyjnych” - ono samo jest sztuką. Prawda, chodzimy z rozpaczą w sobie, z pytaniami, na które znaleźliśmy tylko niewystarczające odpowiedzi, żegnamy się z najbliższymi i rozstajemy z ukochanymi, powracamy wreszcie, a miejsce nas nie poznaje, takoż ludzie. Jako chrześcijanie właśnie. Lecz właśnie obowiązkiem naszym wobec miejsc i ludzi jest dopisać dalszy koniec do bólu i żalu z powodu rozłączenia. Tak pisał Thomas Merton: „Miłość, dzięki temu, iż akceptuje ból ponownego połączenia, zaczyna leczyć wszystkie rany”. To jest ten dalszy koniec. Złączyć się to w miłości pokonać przestrzeń i czas, nie ustawać w miłości, przynieść jej dar, kiedy decydujemy powrót. Nie znosi on poezji ni sztuki - jako dowód podaję wiersz Czesława Miłosza, w którym zwraca się on do nieznajomego młodzika, najoczywiściej potomka najeźdźcy, który nie może znać dawnych wzruszeń i zdarzeń związanych z ukochaną rzeką profesora. Ten wiersz to jest dalszy koniec powrotu, wiersz-błogosławieństwo dla nowego pokolenia, wiersz-bolesne połączenie czasów. Niech i jemu, młodzikowi, wiedzie się nad tą rzeką i żeby mu było oszczędzone najgorsze. Tak sądzę - tylko powrót z błogosławieństwem, czynną miłością i zgodą na ofiarę do końca swoich dni przynosi ludziom i miejscom pokój i pojednanie.
Zaakceptować ból ponownego połączenia. Brzmią mi te słowa jak wezwanie wielkopostne, bo to czas powrotów do Boga, ludzi, miejsc. Brzmią mi też bardzo konkretnie, bo skończyłem książkę o Wrocławiu Normana Daviesa, mieście, w którym urodził się mój przyjaciel, z którym chodzimy - jak jest okazja - oglądać wrocławskie szympansy i hipopotama karłowatego, który żywo przypomina nam naszego zakonnego wychowawcę. Miejsce tragiczne i nostalgiczne dla „wygnanych”, miejsce do pokochania dla „repatriantów”, wreszcie nasze miasto. Żyje ono, rozwija się, studiuje w nim mój siostrzeniec Konrad, który miał cztery lata, gdy byłem święcony. Ktoś zostawił tu błogosławieństwo, ktoś nie odwrócił się od miasta, choć miasto zapomniało o nim. Wiem kto. „Szczególnym zbiegiem okoliczności to właśnie w Breslau widziano po raz ostatni Edith Stein. 7 sierpnia 1942 roku transport wojskowy zatrzymał się na rampie obok Hauptbanhof, by uzupełnić zapas wody, kiedy równolegle stanął pociąg towarowy z holenderskimi oznaczeniami. Wojskowy pocztowiec nazwiskiem Johannes Wieners przyglądał się, jak strażnicy otwierają nieludzko zatłoczone wagony, wydobywając na światło dzienne obraz i odór nieopisanego ludzkiego upodlenia. Kiedy kobieta w stroju zakonnicy pokazała się w drzwiach, Wieners zdołał zamienić z nią kilka słów. „To okropne - powiedziała - nie dali nam żadnych pojemników”. Rozejrzawszy się wokoło, dodała: „To moje ukochane miasto rodzinne, nigdy już go nie zobaczę. Jedziemy na śmierć”. Wieners zapytał, czy inni o tym wiedzą. „Lepiej, żeby nie wiedzieli” - usłyszał w odpowiedzi” (N. Davies, „Mikrokosmos”).
Wśród naszych prywatnych obowiązków powinny przeważać zajęcia wprowadzające ład.