Jakie my mamy marginesy, gdzie zepchnęliśmy ludzi, do których jest nam najtrudniej wyjść? Wieczernik, 166/2009
Na marginesie, z boku. Tam, gdzie już nic ważnego się nie dzieje. Wyrzutki społeczne, albo po prostu ludzie zapomniani, pomijani. Bo nie są wdzięczną materią do przyjemnego obcowania z nimi. Na bocznicy życia, na bocznicy naszych serc. Bo nasze życie, nasz świat już tam nie sięga.
Każda strona ma swoje marginesy. Na marginesie dziewczęcego pisma o modzie stoją smutne, niemodnie ubrane koleżanki nie cieszące się powodzeniem, a na marginesie pisma dla kobiet dorosłych – za grube, za stare, za brzydkie na okładkę spracowane „kury domowe” z rysującymi się już zmarszczkami. Na marginesach pism branżowych są ludzie biedni, bezrobotni, bezdomni. Albo choćby sprzątaczka i palacz, z którymi nikt się nie liczy. Na marginesach magazynów samotni staruszkowie, już może zdziecinniali, osoby chore fizycznie i psychicznie, upośledzone umysłowo, niepełnosprawne. I dzieci. Te śliczne niemowlaczki, albo chwytające za serce sierotki jeszcze zmieszczą się w tekście, ale te niegrzeczne, zasmarkane, zaniedbane, z ADHD, gorszym rozwojem, brzydkie…
A na „kościółkowych” marginesach naszych serc? Jakie my mamy marginesy, gdzie zepchnęliśmy ludzi, do których jest nam najtrudniej wyjść? To pewnie ci „źli, niemoralni, zepsuci, niewychowani, grzesznicy”. Wykluczeni z naszego świata. Obcy. Osoby uzależnione, przestępcy, panienki lekkich obyczajów, małżeństwa niesakramentalne, homoseksualiści, wyznawcy innych religii, ateiści, karierowicze, bogacze zanurzeni w rozrywkowym życiu, „zła młodzież” przeklinająca i sikająca na klatkach. Nawet fajnie by się żyło w spokoju, nie myśląc o nich, albo z potępieniem rzucając na nich gromy, gdyby nie…
No tak. Gdyby nie fakt, że to ludzie. Bóg ich stworzył z miłości, jak nas. I nie ma „My” i „Oni”. Chrystus za nich przelał krew. I twierdzi, że to nasi bliźni, bracia. I chyba coś gdzieś mówił o posłaniu nas na krańce świata…
Nie tylko typowa ewangelizacja jest tu zadaniem. Chodzi o postawę wobec tych „krańców”, o normalne chrześcijańskie życie wobec nich i z nimi. Normalne – a nie ślepe, przesłodzone i bez wglądu. Trudności i niekomfortowe okoliczności istnieją i nie ma co się krygować i mówić, że nie mamy problemu, kiedy siada obok nas bezdomny, a my mamy mdłości z powodu fetoru. Grzech też jest grzechem i nie można go głaskać po główce z wyrozumiałą czułością, ani nie można udawać, że go nie ma. Ale czy potępiam grzech, czy grzeszącego człowieka? Ratuję, czy pastwię się? Mówię prawdę, czy poniżam?
Z obfitości serca mówią wargi, także z serca biorą się uczynki. I nastawienie serca widać. To naprawdę wielka różnica, czy sąsiad jest dla mnie pedałem, czy homoseksualistą, pani spod latarni dziwką (ciekawe, czy mi to wykropkują…), czy prostytutką, a dziecko Downem czy upośledzonym umysłowo. Czy jeśli wyśmiewam człowieka, wypowiadam się o nim pogardliwie, stosuję poniżające określenia, opowiadam drwiące żarty, to traktuję tego człowieka jak brata, bez względu na to, czy błądzącego, czy nie? Czy człowiek mający skłonności homoseksualne, ale żyjący w czystości dalej będzie dla mnie pedałem? A jeśli nawet już nie, to czy będzie czuł, że może przyjść do mnie jak do brata, po pomoc, wsparcie, życzliwą obecność? A bez obecności nie ma przecież ewangelizacji.
Tu też jest miejsce na odpowiedź – dlaczego i po co ewangelizuję? Kazali mi, trzeba, nie ma nikogo innego, wypada. Jest zadanie do wykonania, trzeba coś powiedzieć, to robię, bo co mi szkodzi. Jestem gość, jestem w tym świetny i ja im wszystkim pokażę. Lubię takie akcje, jest mi miło jak mogę kogoś nawrócić i pouczyć. To takie rozczulające, kiedy drugi człowiek zmienia swoje życie, aż w gardle ściska. Widzę, że ktoś umiera z pragnienia, czasem nawet o tym nie wiedząc, a ja już doświadczyłem, gdzie jest źródło żywej wody – chcę się podzielić. Oby nie umarł.
Boża motywacja i świadomość celu jest kluczem do poruszania się po „krańcach świata”. Wtedy przełamuję siebie, swoje niedomagania, obawy, zniechęcenie i stereotypy, wychodząc z Ewangelią daleko, daleko poza mnie samego. Wtedy chcę osiągać krańce siebie, żeby wychylić się jak najdalej z Dobrą Nowiną o zbawieniu, do Braci, którzy tego potrzebują. Wtedy bezdomny śmierdzi tak samo mocno, staruszka tak samo męczy ciągłym opowiadaniem jednej historii i w dalszym ciągu obawiam się ziomów z osiedla. Ale znając wartość Dobrej Nowiny i wiedząc, jak bardzo drugi człowiek potrzebuje tej cennej, ratującej życie rzeczywistości, idę tam chętnie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.