Jakie my mamy marginesy, gdzie zepchnęliśmy ludzi, do których jest nam najtrudniej wyjść? Wieczernik, 166/2009
„Idę” to oczywiście pojęcie nie zawsze dosłowne. Czasem się nie da iść, czasem nie ja powinienem. Albo ja, ale jeszcze nie teraz. Albo nie sam. Czasem wiem, że warto, ale nie mam pojęcia jak. Ale jeśli mam Pana Boga i bliźniego w sercu, a nie siebie samego przede wszystkim, to sam będę szukał dróg dojścia do „krańców świata”, nie tylko czekał aż któryś Archanioł litościwie zstąpi i mi podpowie. Sam będę się starał i zastanawiał, w jaki sposób je ogarnąć miłością Bożą i swoją troską, bo będzie mi zależało. Nie będę się wykręcał, spychał na innych, tłumaczył że nie mam czasu, albo odwagi. Nie będę się pytał czy to lubię, czy mi wygodnie i czy mi to pasuje, ale czy to niesie ze sobą dobro w tej konkretnej sytuacji.
Pytać się i zastanawiać trzeba, bo nie po to dostaliśmy w dziele stworzenia rozum, żeby go odkładać na lepsze czasy i pędzić do przodu w nierealistycznym hurraoptymizmie. Dobre serce i dobre chęci muszą być kierowane dobrym rozumem, by nieść więcej pożytku niż szkody. Ewangelizacja jest też służbą, diakonią, a do służby trzeba być powołanym, odpowiednio predysponowanym i przygotowanym, adekwatnie do wagi i wymagań dzieła, w które się zanurzamy. Mam służyć tam gdzie trzeba i tak jak trzeba, a nie tam, gdzie mi wygodnie i tak jak chcę. Często do czegoś potrzeba wykształcenia, doświadczenia, sił fizycznych, zdrowia, predyspozycji osobistych, nie tylko chęci. Każdy więc ma swoją miarę. Nie może to jednak być wymówka, by odciąć się od niewygodnego tematu. Skoro Mała Tereska mogła zostać patronką misji…
Może piętnastolatek nie wejdzie w środowisko narkomanów, ewangelizować ich. Nie powinien też robić rodzicom awantury, gdy nie zgadzają się na jego półroczny wyjazd za granicę w roli wolontariusza i rzucenie szkoły. Ale może powiedzieć świadectwo, lub pomóc w zbiórce pieniędzy na misje. I nie uciec od poważnej rozmowy o Bogu z największym łobuzem w swojej klasie.
Samotna późnowieczorna wyprawa dwóch wiotkich kobietek na najbardziej meliniarskie osiedle, by romantycznie ratować „biedne duszyczki” też nie jest roztropnym pomysłem, tak jak zatrudnienie się w domu publicznym, by od wewnątrz ewangelizować środowisko, pro publico bono. Ale przecież można się modlić, można rozmawiać z osobami potrzebującymi tego, odpowiadać na wezwania tych, którzy są blisko, choć nam nie jest do nich najbliżej. Nie uciekać od problemów. Ktoś potrzebuje chleba, leków, pracy, ktoś słowa, nadziei, ostrej prawdy, łagodnego potraktowania jak człowieka. Zauważenia go na marginesie i przyjęcia sercem. Wszyscy potrzebują Dobrej Nowiny.
Chyba często jednak przegapiamy wezwanie Pana Boga, bo czekamy na innego przysłanego nam potrzebującego. Czystego, pachnącego, kulturalnego, chętnego do spotkania nas i wysłuchania, nie używającego wulgaryzmów. Takiego grzecznego, spokojnego, standardowego dobrego człowieczka to byśmy chętnie ewangelizowali, pomodlili się z nim, przytulili, a później z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku usiedli w wygodnym ciepełku.
Nie chcemy człowieka wystającego poza nasz bezpieczny schemat. Ale czasem innego nie będzie. I Pan Bóg nam podstawi pod nos prośbę do Ruchu o wyjazd na półroczne misje do Afryki, agresywną sąsiadkę krzyczącą na klatce „No i gdzie jest ten Bóg?”, pijaczka który zobaczywszy różaniec w naszym ręku przyczepi się do nas i będzie pytał po co nam to, lub prośbę kapelana o poprowadzenie przygotowania do bierzmowania w więzieniu. Możemy od razu rzucić się w to bez pomyślunku. Możemy nawet nie dopuścić do siebie myśli, że stać nas na to, by się poważyć na taki krok. Możemy rozważyć – a może jednak ja?
Ja chcę być gotowy, a Ty już wymyśl, do czego i kiedy.
Tak jak Ty chcesz.
Oto ja, poślij mnie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.