Ingmar Bergman – filmowiec z innego czasu

Nigdy chyba nie dowiemy się, dlaczego obraz Bergmana narzuca się jako surowy, chorobliwy czy nudny. Jak wszystkim z mego pokolenia udało mi się odkryć tego reżysera dzięki filmowi, który nagrodzono w Cannes w maju 1956 r. w kategorii „humoru poetyckiego”. Przegląd Powszechny, 6/2008



Zaskakuje to odniesienie do katedry. Bergman przygotowuje kręcenie „Siódmej pieczęci”. Dowiemy się wówczas, że jest synem pastora. Wkrótce potwierdzi to kwestia wiary stanowiąca serce filmu (jeden rozdział „Images” nosi zresztą tytuł „Wierzyć czy nie wierzyć”). Jedno jest pewne – reżyser chce być osądzany jako artysta i rzemieślnik, nie zaś na podstawie osobistych przekonań. Chce rzeźbić swoje postaci ze swobodą równą budowniczym katedr. Wiadomo, że na katedralnych krzywiznach, modylionach, gzymsach, głowicach można znaleźć niezbyt katolickie wyobrażenia – mówiąc oględnie – rubaszne, a nawet obsceniczne, których dzisiejsza telewizja chyba by nie tolerowała!

Z godną podziwu zwięzłością filmowiec pozwala zrozumieć – ale chyba zbyt zwięźle, by go posłuchać – że wszystkie jego „postaci”, aniołów i demonów, należy oglądać tym samym wzrokiem, z taką samą czułością i rozkoszą…

Tak naprawdę on chciałby, żeby oglądać jego filmy a nie redukować je do przedmiotów czy tematów tak banalnych i jałowych, jak: śmierć, miłość, małżeństwo, „brak komunikacji”… Wydaje się, że obraz rzeźby odwołuje się do naszych zmysłów – dotyku, tak ważnego w kinematograficznym świecie, intymnego, namacalnego kontaktu z materiałem; nie chodzi już bowiem o kamień, lecz o ciało aktorów, bliskość twarzy i ciał. Niestety – ciągle zaciemnia się fizyczną rzeczywistość, jakże zmysłową, bergmanowskiego uniwersum, do tego stopnia, że Bergman musiał zareagować: Odbieram jako upokorzenie krytykę mojego dzieła, jakby było ono książką; ono jest przecież filmem…

To, co mnie dziś wzrusza w wyznaniu wiary z 1956 r., to połączenie artysty z rzemieślnikiem, czy raczej z artystą w rzemieślniku. Wzrusza mnie to tym bardziej, bo na ogół usiłuje się ich rozróżniać czy nawet przeciwstawiać. Przypominam sobie, że Godard w rozmowie z Fritzem Langiem nawoływał, by nie mieszać malarza ze stolarzem robiącym ramy do obrazu!

Jakże nie myśleć o „Sarabandzie”, ostatnim, testamentowym filmie (2004), w którym Bergman rzeźbi w żywym ciele komediantek kłótnię młodej muzyczki, Karin, z ojcem i dziadkiem, by przeforsować swój wybór grania na wiolonczeli w orkiestrze, a nie karierę wirtuoza. Pięćdziesiąt lat dzieli ten film od wyznania wiary Bergmana. I oto mamy urzeczywistnienie młodzieńczego marzenia: być rzemieślnikiem w ensemblu, w gronie innych muzyków. Chodzi zatem o odrzucenie wizji romantycznego artysty, w której ego dyktuje swoje prawo. Co za zaskoczenie słyszeć Bergmana w jednej z ostatnich rozmów przypominającego jego pojmowania artysty: Wszystko, co robiłem – teatr, film, telewizję – wszystko to jest rzemieślnictwem, dobrym tworem rzemieślniczym. Zadowalam się wytwarzaniem przedmiotów konsumpcji, smuci mnie zaś to, że nikt nie chce moich produktów spożywać. Jedyną rzeczą, która mogłaby mnie rozczarować, to niespożywanie tego, co zrobiłem. Rozpiera mnie duma z robienia dobrej roboty. Ta forma zawodowego sumienia jest dla mnie najważniejsza. To jak wykonanie pięknej rzeczy: pięknego stołu czy pięknego fotela.


«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...