Niewiara w szybką poprawę koniunktury na świecie i w Polsce się szerzy. Nie zasłużyliśmy na kryzys, ale przyjmujemy go jak pokutę zadaną całej społeczności gospodarczej. Przegląd Powszechny, 5/2009
Wtedy to zaczynałem swoją przygodę z polityką, aktywnością społeczną i dziennikarstwem. Biegałem z zapałem między konferencjami prasowymi urządzanymi przez obie strony Okrągłego Stołu, starając się jak najwnikliwiej relacjonować istotę całkowicie wówczas dla mnie i pewnie dla milionów rodaków naturalnego konfliktu między władzą a społeczeństwem.
Rządzący wówczas słabnącą, starczą ręką komuniści starali się przekonać świat, że wiedzą, jak wyjść z totalnej zapaści, w jakiej znalazła się Polska. Był to, jak wiedzieliśmy już wówczas, przede wszystkim kryzys wartości. Nie było autorytetu państwa, jego instytucji strzegących autorytetu, celu, jaki ludzie chcieliby i sądzili, że mogli w ramach tego państwa osiągnąć. Upadły system wartości socjalistycznych nie organizował wysiłków Polaków.
Co by nie powiedzieć o komunistach, wiele ludzkiej aktywności w drugiej połowie XX w. trzeba rozumieć nie tylko jako zatomizowane żywoty dwu pokoleń świętych antyreżimowych kombatantów. Ludzie starali się pracować dobrze także dlatego, że wierzyli w sukces socjalistycznie urządzonego świata, „kupowali” propagandę przyszłej szczęśliwości. Koniec lat osiemdziesiątych to jednak czas głębokiego kryzysu, w który wpędzili państwo rządzący. Stracili oni panowanie nad wartością pieniądza. Wartość ludzkiej pracy, umysłu i woli przesuwana była w miejsca źle gospodarujące tą walutą.
Skrajnie nieelastyczna struktura gospodarki, etatyzm, kupowanie spokoju lub poparcia kolejnych grup społecznych bida-przywilejami, takimi jak wcześniejsze emerytury, skutkowały utratą wartości pieniądza. Zbankrutowały organizujące zbiorowy wysiłek narzucone przez propagandę instytucje „dalsze” człowiekowi niż rodzina czy wspólnota Kościoła. Na rzecz „Solidarności” pracowała garstka tych, którzy bez idei musieliby zwariować. Reszta czekała na zmianę, jak Amerykanie na Obamę.
Diagnoza przemian 1989 r. jest znana – władza, wiedząc, że musi sięgnąć po pokłady wysiłku i zaufania ludzi, którego Polacy jej odmówili, zdecydowała się na manewr pozornego kontraktu społecznego. Z „Solidarnością” jako listkiem figowym zlicytowanej gospodarki. Na szczęście, Polacy przeczuli, że możliwa jest rzeczywista zmiana i „wycięli” ludzi władzy na kartach wyborczych 4 czerwca.
O wiele bardziej naiwnie formułowano w czasie obrad Okrągłego Stołu interes strony społecznej. Więcej pieniędzy i wolności zrzeszania się – tak można streścić horyzont marzeń. Pieniądz już wówczas był pusty i nie miało znaczenia, ile go władza wydrukuje, ale wciąż walczono o sprawiedliwość w podziale tego pustego. Nie wierzyliśmy, że obiektywnie istnieje coś takiego jak hiperinflacja. Ona, sądziliśmy, jest do zwalczenia kilkoma ruchami przesterowującymi wysiłek społeczeństwa. Nie zostać listkiem figowym bankructwa realnego socjalizmu – to cel politycznie drugorzędny, choć jako jedyny został częściowo osiągnięty wraz z powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego.
Rząd nie poszedł na zreformowany socjalizm. Mazowiecki, wraz z Leszkiem Balcerowiczem i ekipą młodych wówczas ekonomistów ministerstwa finansów, poszli kursem na społeczną gospodarkę rynkową, cokolwiek by przymiotnik „społeczna” wówczas znaczył. Mdlejący na trybunie sejmowej premier może wiedział, że w przyszłości powstanie Komisja Trójstronna rządu, pracobiorców i pracodawców. Jednak latem 1989 r. wszystkim się wydawało, że miał na myśli szybko podany Polakom dobrobyt na miarę niemieckiego. Wszak to w Niemczech ukuło się pojęcie społecznej gospodarki rynkowej.
W kraju tak zrujnowanym, jak ówczesna Polska, marzenie to wydawało się poza zasięgiem trzech pokoleń. Inflacja liczona była wówczas w tysiącach procent rocznie. Złoty gasł w oczach jako miara jakiejkolwiek wartości. Umowy zaczęto sporządzać, indeksując wszystkie ceny do dolara.
Przedsiębiorstwa nie wywiązywały się zresztą z wielu umów. Nie istniało sądownictwo gospodarcze, więc nie rozstrzygano sporów opierających się na tych umowach. Nie istniał rynek finansowy. Jedynym funduszem wysokiego ryzyka, takim swoistym venture capital fund, był Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, z którego pieniądze wyciekały na wszelkiego rodzaju szemrane interesy esbeckiego podziemia gospodarczego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.