Upieram się, że pokazanie okrucieństwa, brzydoty i zła bywa przejawem zdrowego odruchu moralno-estetycznego twórców. Prostoduszne zarzucanie im cynizmu oznacza, że nie rozpoznajemy swoich sojuszników. Naturalnie, dobro i piękno można zapewne sławić wprost. Ale można też pracować na ich rzecz, obrazując to, co szpetne i niemądre. Więź, 11/2006
I właśnie z powodów raczej etycznych niż estetycznych zdarza mi się występować w obronie utworów, które wielu zacnych ludzi gorszą. Wspomnę tutaj o dwóch. Pierwszy, całkowicie współczesny przypadek, to pisarstwo Doroty Masłowskiej, skądinąd utrzymane w konwencji dość mi obcej. Kilka dni po ogłoszeniu, że właśnie jej „Paw królowej” otrzymał nagrodę Nike, wyczytałem w internecie między innymi następującą recenzję czytelniczki: Masłowska zręcznie wykorzystała inklinacje Polaków do zadręczania się. Inna zwierzała się: „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” była bardzo męcząca – nie doczytałam jej do końca, ale ta książka [chodzi o „Pawia królowej” – JS] jest jeszcze gorsza! To prawda, że obie powieści czyta się z mozołem i jeśli nawet tolerancyjne poczucie humoru pozwala się niekiedy roześmiać, to ostatecznie mnóstwo tu wulgaryzmów, głupoty i podłości. Pytanie podstawowe brzmi jednak: są one tutaj sobą, czy też swoim obrazem, lustrzanym odbiciem? Jeśli tym pierwszym, autorka okazuje się chuliganem, który w dobrym towarzystwie przeklina, bo nie umie inaczej, bo uznaje to za świetny sposób wspólnego spędzenia czasu. Jeśli tym drugim, to złorzecząc autorce, zaczynamy niebezpiecznie przypominać naiwnego widza, który spotkawszy na ulicy odtwórcę roli bandyty w serialu telewizyjnym, woła policję.
Gustaw Flaubert pracował do ostatnich swoich dni nad dziełem zatytułowanym „Słownik komunałów”, groteskowym zbiorem frazesów, które ludzie wygłaszają, na ogół bez świadomości, że powielają językowy stereotyp (w rodzaju: Na pogrzebie: „a jeszcze wczoraj z nim rozmawiałem!”). Wiemy z jego listów, że doświadczał wymieszanej z odrazą i politowaniem fascynacji tym, jak często symulujemy refleksję, gadając bezmyślnie, jak szeroko rządzi życiem społecznym zachwycona sobą głupota. Wizerunek tej głupoty dawał w swoich powieściach, by wspomnieć tylko nieukończoną książkę „Bouvard i Pecuchet” czy „Panią Bovary”; przy czym z bohaterką tej ostatniej zgłaszał solidarność, wiedząc, że przed kulturą promującą banał nie ma ucieczki i krytykując ją, musimy dostrzegać także w sobie jej złowrogi wpływ. Masłowska – z zachowaniem proporcji, bo wspominam geniusza – podziela tę fascynację, o czym zresztą mówi w wywiadach. Ze zgryźliwym dystansem stawia nam przed oczy język, którym się posługują współcześni młodzi Polacy i traktowanie jej jako ich rzeczniczki oznacza całkowite i kompromitujące niezrozumienie jej działalności. Można oczywiście nie życzyć sobie, by naszą świadomość brukała ta wiedza lub uważać ją za oczywistą. Nie ma obowiązku czytania Masłowskiej i ja go też nie postuluję. Czym innym jest jednak wygłosić zdanie: „Nie mam ochoty jej czytać”, a czym innym twierdzić, że autorka przyczynia się do rozpowszechnienia choroby, którą jedynie rozpoznaje. Diagnoza nie jest chorobą.
Podobne nieporozumienie wywołał w swoim czasie film, którego pozostaję entuzjastą, choć – o czym za chwilę – widzę jego moralną dwuznaczność. Mam na myśli obraz Olivera Stone’a „Urodzeni mordercy”. Traktowano go jako skrajną apologię ekranowej przemocy; raz czy dwa razy usłyszałem w mediach informację, jakoby na wpływ tego filmu na swoją psychikę powoływali się młodociani przestępcy. Jeśli już w dziele Witkiewicza można dopatrzeć się cynizmu, to na określenie „Urodzonych morderców” brakuje słów.