Upieram się, że pokazanie okrucieństwa, brzydoty i zła bywa przejawem zdrowego odruchu moralno-estetycznego twórców. Prostoduszne zarzucanie im cynizmu oznacza, że nie rozpoznajemy swoich sojuszników. Naturalnie, dobro i piękno można zapewne sławić wprost. Ale można też pracować na ich rzecz, obrazując to, co szpetne i niemądre. Więź, 11/2006
„Witkacy? Ależ on był cyniczny!” – powiedział ksiądz N. Było to wiele lat temu, wkrótce po ukończeniu przeze mnie studiów. Jak zwierzałem się już kiedyś na łamach „Więzi”, miałem zawsze wyznawczy stosunek do twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, toteż duchowny speszył mnie prostotą swojej konstatacji. A ponieważ chciałem z nim zachować dobre stosunki, mruknąłem tylko coś sceptycznie i zmieniliśmy temat. Zapewne należy dawać świadectwo swoim miłościom bez względu na sytuację; mistrz, gdyby żył, miałby prawo zarzucić mi nielojalność. Umarł jednak dawno przed moim urodzeniem. Czy dla uczciwości wobec zmarłych należy zawsze skłócać się z żywymi?
Ale przez czas, który upłynął od tamtej sceny, zdarzało mi się – i ciągle zdarza – spotykać się z podobnymi reakcjami, zresztą na ogół nie w wykonaniu księży. Wiele filmów, książek, obrazów odstręcza odbiorców swoją zewnętrzną warstwą. Mówi się: „To jest cyniczne, okropne”, nie dociekając przyczyn, dla których zostajemy skonfrontowani z odstręczającym kształtem. Nasze gusty odwołują się – świadomie lub nie – do estetyki klasycznej, zbudowanej na ideale kaloskogatii: zaślubin piękna i dobra. Piękno zaś – twierdzą psychologowie – jest znacznie bardziej intersubiektywne niż głosi ludowe porzekadło zapewniające, że „nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba”. Podobno zrobiono eksperyment, pokazując niemowlętom z kilku kontynentów zestaw fotografii kobiet – dzieci uśmiechały się na widok tych samych kilku twarzy, na widok innych wybuchając płaczem. Harmonijne rysy przynosiły im psychiczny komfort, dysharmonijne wprawiały w popłoch. Wniosek: obiekt proporcjonalny piękniejszy jest od pokrzywionego; a też, w takim razie, pieśń „Prząśniczka” od freejazzowego łomotu, tudzież łagodna fraza Staffa od skowytu à la Ginsberg. Wygląda na to, że estetyczny bunt sprzed stu lat przeciwko makatkom z łabędziami uderzył w najgłębsze potrzeby człowieka.
Odrzucenie dzieł, które uznajemy za szpetne, wiąże się z mniej lub bardziej uświadomionym przekonaniem, że sztuka ma przynieść odbiorcy ulgę, przypomnieć mu o spokoju wiekuistości, z którego – jak wierzymy – biorą początek nasze intuicje na temat dobra i piękna, a który przesłania na co dzień medialny, zbrutalizowany hałas. Sprzeciw wobec dzieł agresywnych, dzikich, zarażających wstrętem bierze się z odruchu etycznego: dość już, dość panoszącego się wokół zła, prymitywizmu. Schrońmy się w pięknie niby w świątyni, poddajmy się kontemplacji, nie kolaborujmy ze złem, jakże pokupnym.
Paradoksalnie jednak to właśnie etyka przychodzi w sukurs estetyce brzydoty i prowokacji. Kiedy mam wrażenie, że osacza mnie szpetota i hałas, artysta, który podobnych wrażeń nie odnotowuje, być może mnie chroni, być może jednak – okłamuje. Stendhal blisko dwieście lat temu sformułował swój słynny aforyzm na temat powieści: że to zwierciadło, przechadzające się po gościńcu. Umberto Eco co prawda zastrzegł półtora wieku później: By istniało zwierciadło świata, świat musi mieć jakiś kształt. Jednak ostateczne zerwanie związku między sztuką a rzeczywistością, choćby bezkształtną i pokawałkowaną, grozi powstawaniem dzieł niezobowiązujących, podejrzanie poczciwych.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»