Dorastanie do dojrzałych decyzji

Życie duchowe - Lato/95/2018 Życie duchowe - Lato/95/2018

Czy siedmiolatek może podejmować dojrzałe decyzje? Dyspozycją nie jest wiek. Zdarzają się osiemdziesięciolatkowie, którym przez całe życie udaje się skrzętnie unikać obszaru odpowiedzialności za własne wybory.

Dojrzałe decyzje. Na początku wątpliwość odnośnie do definicji. Czy dojrzałe wybory to takie, zza których wyziera dowód tożsamości? Czy może takie, które dotyczą spraw ważnych dla dorosłego życia i rzutują na dalsze losy człowieka? Na użytek naszej wspólnej refleksji przyjmę inną definicję, która dla mnie, osoby zawodowo ścierającej się z ludzkimi wątpliwościami, decyzyjny mi zapaściami czy wielkim żalem wobec tego, co minęło, oddaje istotny aspekt dojrzałego podejmowania decyzji. Dojrzałe decyzje, o których chcę tu pisać, definiuję nie przez obszar, jakiego dotyczą, czy wiek podmiotu. Istotny wydaje mi się tryb ich podejmowania. Dojrzałe, czyli takie, którym towarzyszy namysł nad ich przedmiotem, świadomość konsekwencji i gotowość wzięcia odpowiedzialności za to wszystko, co towarzyszy ich podejmowaniu i pojawia się „po”.

Ważny początek: zaufanie

Czy siedmiolatek może podejmować dojrzałe decyzje? Dyspozycją nie jest wiek. Zdarzają się osiemdziesięciolatkowie, którym przez całe życie udaje się skrzętnie unikać obszaru odpowiedzialności za własne wybory. To ci uroczy – z zasady dla obcych, mniej dla bliskich – staruszkowie, którzy żyją jak żyją: bo ciężkie czasy, bo trudno być młodszym dzieckiem, bo głupia nauczycielka, niesprawiedliwy pracodawca, komuna, bo „tobie łatwo mówić”, bo „właśnie mi musiał się trafić taki sąsiad/żona/dziecko/pies”, bo taki los…

Wróćmy do siedmiolatka. Czy może? Oczywiście! Gdy tuż obok jest mądry dorosły, który bez obaw wprowadza pojęcie odpowiedzialności i uczy konsekwencji. Który nie bojąc się utraty cennych sekund, zostawia wybór: „kanapka czy płatki”, „pieszo czy rowerem”, „dłuższa kąpiel i krótsza bajka czy krótsza kąpiel i dwa rozdziały”. Maluch ma wówczas instrumenty, by świadomie zdecydować o dodatkowej bitwie morskiej w wannie, która skutkuje brakiem bajki. Ot, jaka poważna decyzja: „Dzisiaj zostałem admirałem”. W konsekwencji tejże decyzji może zasmakować i zdecydować o kolejnym wieczorze: „Kim będę dzisiaj?”. Można wybierać dojrzale bez znajomości literatury. Ba! bez opanowania cudownej sztuki czytania.

Dorastanie do podejmowania ważnych życiowych decyzji to proces długi i żmudny. Wcale nie zaczyna się w okresie, nomen omen, dorastania. Jego początek nie przypada też na szkolny rozdział w życiu młodego człowieka. Pierwszych kroków w tej sztuce nie stawiamy też w przedszkolu. Wydaje się, że na nasze przyszłe zdolności do poznania, rozważenia, wybrania i przyjęcia konsekwencji naszych wyborów rzutują dosłownie już pierwsze chwile życia. Bo to wtedy, w silnym związku z rodzicami, a zwłaszcza z biologicznie bliższą dziecku mamą, kształtują się podwaliny naszego zaufania do świata i do siebie.

Rodzicielska droga od „wiem” do „nie wiem”

Zaufania nabieramy, gdy jesteśmy blisko. To niezwykle ważny początek. W pierwszym etapie życia maluch po prostu potrzebuje, żeby z nim być – uważnie, cierpliwie reagować na jego potrzeby. Nic nie rozumiejąc, nie pamiętając, nabywa w szkole życia fundamentalną wiedzę o świecie. Uczy się, czy może na świecie polegać, czy po latach znajdzie w nim pozytywną, życzliwą odpowiedź. By w taki sposób pomagać swojemu dziecku, rodzic nie tylko musi kochać i chcieć, ale też WIEDZIEĆ. Doza wiedzy eksperckiej (niekoniecznie nabytej na kursach) pozwala zrozumieć, czego potrzebują maluchy tak w ogóle i czego potrzebuje moje dziecko. Czy lepiej mu się śpi w ciszy, czy przy „muzyce” włączonego odkurzacza. Kąpiel go pobudza i energetyzuje czy uspokaja. Relaksuje masaż brzuszka czy smyranie po stópkach. Wiedza ogólna także jest mile widziana. Gdy będąc rodzicem, wiem (bądź wiem, gdzie szybko i rzetelnie się dowiedzieć), co oznacza drobna czerwona wysypka. Gdy nie popadam w stan silnego niepokoju, rozpoznając w jednym z pierwszych, długo oczekiwanych słów mojej pociechy niecenzuralny przerywnik ochoczo używany przez zaprzyjaźnionego sąsiada. Gdy z pewnością i spokojem uczę swoje dziecko „to wolno”, a „tego nie wolno”, choćby efekty tej nauki nawet nie zarysowywały się na horyzoncie.

W miarę upływu lat mądrość rodzicielska nie tyle się „kurczy”, co coraz mniej przystaje do dorastającego dziecka. Przestaje być mu potrzebna. Tak! To, co na początku było niezbędne dla życia i rozwoju, przestaje być użyteczne. Niejako ustępuje miejsca tej mądrości, którą nabywa młody człowiek. Chcemy czy nie, proces ten zawsze ma miejsce. Nasza rodzicielska, niekiedy dobitnie manifestowana wiedza („przecież znam cię od kołyski”, „nikt jak własna matka”) to ZŁUDZENIE. Nawet jeżeli czasami udaje się nam trafić („wiedziałem, że tak to się skończy”), to nasz zmysł proroczy tak naprawdę na nic się zdaje młodemu człowiekowi. Postępujemy zdecydowanie rozsądniej i bardziej przyjaźnie dla naszych dzieci i samych siebie, gdy uznajemy ten od pokoleń powtarzający się rytm: „wiem, gdy ono nie wie, i przestaję wiedzieć, gdy ono wie coraz więcej”.

Mądry rodzic dorastającego dziecka to ten, który NIE WIE. I stan niewiedzy przyjmuje ze spokojem, zgodą, a może nawet z pewną ciekawością: „Co też ten dzieciak wymyśli?”. Jako rodzice bez niepokoju możemy nie wiedzieć przy pięciolatku, który zabiera na wakacje nową foczkę, zostawiając starego misia w koszu z pluszakami. Nie musimy wymyślać rozwiązań, gdy dwunastolatka sporządza listę gości na swoje urodzinowe przyjęcie, a świeżo upieczony licealista pakuje plecak na obóz wędrowny. Mogłoby być dla nas nie do pojęcia, że to nie kurtka przeciwdeszczowa, ale obszarpana bandanka jest najważniejszym elementem obozowego stroju. A nasz wyrośnięty wędrowniczek z nią na szyi/głowie/przegubie/otartym kolanie Gośki, choćby przemoczony do suchej nitki, będzie najszczęśliwszym szesnastolatkiem pod słońcem. Nasza funkcja doradcza powoli niech sobie wygasa na rzecz usługi aktywnego słuchania z – w razie potrzeby – dostępnymi funkcjami zadawania pytań i wysyłania przypomnień.

Sztuka gryzienia się w język

Ludzie dokonując wyborów, opierają się na zaufaniu do siebie. Łatwiej sobie ufają, gdy decyzje nie wymagają od nich zastanowienia. Zapinamy kurtkę i szczelnie otulamy się szalikiem, gdy czujemy, że jest nam zimno. Raczej nie podajemy w wątpliwość swojego zdania „jest mi zimno”. Napisałam „raczej”, bo w procesie wychowania możemy także w tym, jakże intuicyjnym obszarze, tak długo i inwazyjnie wyręczać nasze pociechy, że nawet tego nie mogą być pewne. Na przykład, gdy w wyniku silnego rodzicielskiego lęku przed chorobą dziecka, brzdąc, na długo zanim zdąży poczuć chłód, ma już założone, podane lub przygotowane rękawiczki, szalik, czapkę i kamizelkę. Niezmiernie trudno budować zaufanie do siebie, własnych odczuć, potrzeb i decyzji, gdy obok ciągle stoi ktoś, kto wie lepiej; kto potrafi szybciej i trafniej. Może warto częściej się ćwiczyć w przydatnej, choć niełatwej w realizacji rodzicielskiej sztuce gryzienia się w język. Zwłaszcza gdy widzę, przewiduję, znam, jestem pewny, że… A może tylko tak mi się zdaje?

Decydowanie staje się nadzwyczaj trudne także wówczas, gdy sytuacja wolnego wyboru jest tylko z pozoru wolna. Ma to miejsce, gdy jesteśmy osaczeni oczekiwaniami drogich nam osób, którym „nie możemy tego zrobić”. Czy aby nie nazbyt często szafujemy w rozmowach z tymi, którym mamy pomagać w dorastaniu, zaimkami „ja”, „moje”, „mnie”. Owe „moje dziecko”, „nasza krwawica”, „chyba coś mi się należy” czasami nie jest słyszalne, ale lubi się sprytnie przyczaić za wyuczonym „oczywiście, zrobisz, jak zechcesz”. Młody człowiek otoczony takimi słowami lub myślami najpewniej pominie w procesie decyzyjnym tak potrzebną analizę konsekwencji swoich wyborów. Skupi się na reakcji ważnych dla siebie osób, na ich ocenie, zadowoleniu.

Rozwiązania nie najlepsze, a wystarczająco dobre

Stara maksyma mówi o tym, że lepsze jest wrogiem dobrego. W obszarze podejmowania decyzji poszukiwanie najlepszego może stać się bardzo groźnym przeciwnikiem – prawdziwym zabójcą. Potrzeba znalezienia najlepszego rozwiązania potrafi działać paraliżująco, uśmiercać w nas zdolność do podjęcia decyzji. Zanim więc jako rodzice wpiszemy się w kulturę „naj” i ciągłe zachęcanie naszych dzieci do poszukiwań, wysiłków i pisania najwspanialszego scenariusza – co samo w sobie bywa niekiedy fascynującą przygodą – warto się zatrzymać i zastanowić.

Zdolność do intensyfikacji wysiłków i bycia coraz lepszym to przydatna umiejętność. Nierzadko jednak w jej ćwiczeniu potrafimy się rozpędzić jak pancerny pociąg. Trudno się zatrzymać. I wówczas, patrząc na skupioną i coraz bardziej sfrustrowaną czułą wnuczkę, która dopracowuje piątą wersję laurki dla babci i dziadka, chcemy biec i ratować: „Ta jest śliczna, naprawdę. Na pewno będą zachwyceni! Już nic nie zmieniaj”. A nasza dzielna córeczka, wychowywana w domu i szkole do poszukiwania NAJLEPSZYCH rozwiązań, jednym zamaszystym ruchem przedziera na pół owoc swoich wysiłków i rozpoczyna żmudną pracę nad kolejną wersją. Czy ta będzie lepsza? Tego już naprawdę nikt nie wie. Oby mądra, życzliwa wskazówka „Rób najlepiej, jak potrafisz” nie zamieniła się w klątwę, która uczyni nieznośnym życie dorastającego wyborcy.

Obok wyżej opisanej umiejętności potrzebna jest sprawność w osiąganiu zadowalającego poziomu, skorzystania z tego, co wystarczające, przystosowania się do tego, co po prostu dobre. Rozpoznanie momentu, który jest „w porządku”, i ucieszenie się nim. Wielu z nas nie jest obce pytanie: „Czy to cię zadowala, satysfakcjonuje?”. Ale też wielu z tych wielu wcale nie słyszy w nim prostej ciekawości czy zachęty do poczucia zadowolenia. Odczytują oni ukrytą wątpliwość, rozczarowanie czy wręcz oskarżenie, że „takie coś może cię zadowalać”. Naszym dzieciom pomóżmy poczuć spokojną satysfakcję z błyskawicznie, acz pobieżnie ogarniętego bałaganu na biurku, z trójki z historii (gdy marzą o medycynie), z krzywo zapiętych rzepów przy adidasach (jeśli trzymają), ze sprawnie przygotowanych najprostszych kanapek z pasztetem (bez przybrania i zdrowych dodatków), po „sprzątnięciu” których możemy ruszyć na całodniową wyprawę rowerową.

Dwa życzenia

A do młodych dwa życzenia, bardzo serdeczne. Po pierwsze życzę Wam odwagi i spokoju w wypowiadaniu lojalności rodzicom. Pomóc może Wam w tym, Kochani, wiara w to, że brak lojalności wcale nie staje w poprzek miłości. Więcej, ułatwia tę miłość, czyni ją wolną i bardziej dojrzałą. Pozwala swobodniej patrzeć z miłością na tych, dzięki którym, a nie dla których żyję. Wdzięczność to nie lojalność. Waszej lojalności potrzebują lub za moment będą potrzebować ci, których wybierzecie. Ludzie, wartości, sprawy, zadania – Wasze Wybory.

Drugie życzenie dotyczy oswajania. Przyzwyczajania się do pewnej prawdy, oswajania myśli, że w „krainie dzieciństwa” zostawiacie tych, którzy nie bardzo rozumieją, nie ogarniają, mają inne pomysły i scenariusze i w ogóle są z innego pokolenia. Bo przecież są! Nie łudźcie się, dojrzałym decyzjom towarzyszy niezrozumienie i niezadowolenie. Niekiedy wielkie i głośne, czasami skrywane głęboko, nieraz powszechne i zgodne, niekiedy jako pojedynczy odrębny głos. Niech ono Was nie zatrzymuje i nie smuci. Nie ono czy raczej jego brak jest celem. To tylko komentarz.

Kończąc, niepewna swojej dojrzałości autorka, staję przed decyzją. To tyle? Czy coś jeszcze? Czy to ostateczna wersja? Zmienić? Uśmiecham się do słowa, które z czasem lubię i któremu ufam coraz bardziej: WYSTARCZY. Koniec i „wyślij”.

Ewa Olszewska (ur. 1965), psycholog i psychoterapeuta.

 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...