Błoński miał styl i smak duchowego arystokraty. Dysponował też absolutnym wyczuciem stylu innych – osobowego, językowego, artystycznego – jakimś absolutnym smakiem. Nie epatował erudycją, ale odrzucał wszystko poniżej wyczuwanego przezeń poziomu.
Od tego czasu krążyłem wokół Błońskiego, co przerodziło się powoli w znajomość, potem przyjaźń – zacząłem u niego bywać i on także przychodził do nas. Pewną wizytę u nas, z jakiejś ważnej okazji, której nie pomnę, zdecydowaliśmy uczcić szampanem przechowywanym od lat przez mą teściową na wesele jedynej córki. Było dawno po weselu, szampan stał niewypity. Błońskiemu jako „Francuzowi” powierzono otwarcie butelki. Odkręcił drut i począł ostrożnie wypychać korek, który jednak nie wystrzelił, a wypadł sromotnie na podłogę; z butelki wypłynął kwaśny zapach. Nikt w moim domu nie pomyślał, że nie można szampana przechowywać w cieple latami!
Drugą inicjatywą – tym razem moją – było seminarium husserlowskie, ktore zorganizowaliśmy u nas w domu. Schodzili się nań Błoński, Karol Tarnowski, ks. Tischner, ja i może ktoś jeszcze. Po pewnym czasie seminarium się rozpadło, ale kilka paragrafów części drugiej pierwszego tomu Idei Husserla zdążyliśmy przeczytać i Błoński, który Husserla wcześniej nie znał, bardzo był zadowolony.
W tamtych latach miałem ambicję zostania pisarzem, malarz – myślałem – to mało. Chciałem być kimś, przede wszystkim jednak próbowałem naśladować Prousta. Napisałem więc powieść i pokazałem ją Błońskiemu. Podszedł do tej mojej „powieści” ze wzruszającą atencją – przeczytał i zaproponował poprawki. Wreszcie napisał krotką recenzję i pozwolił wysłać do PIW-u. PIW „powieść” odrzucił.
Jan Błoński zawsze interesował się malarstwem, muzyka pociągnęła go chyba we Francji, gdy wykładał w Clermont-Ferrant. Jego pasje muzyczne wiążą się z „proustowskim” koncertem, ktory dała moja teściowa, Eugenia Umińska, razem z Janem Hoffmanem, przed występem wawelskim, który miał nastąpić niebawem. Myśl moją, żeby zrobić generalną próbę w domu, uznała teściowa za słuszną. Pootwieraliśmy drzwi, połączyliśmy pokoje; fortepian stanął przy ścianie na końcu amfilady, przygotowane zostało skromne przyjęcie. Dnia dziewiątego listopada roku 1969, pod wieczór, zaproszeni goście – w tym państwo Błońscy – zjawili się tłumnie w wytwornych strojach – panie w wieczorowych toaletach, panowie w miarę możności także, jednak frak miał tylko Jan Hoffman, który akompaniował teściowej. Ona miała na sobie piękną seledynową suknię przetykaną złotą nicią o prostym fasonie typu „princesse”, bez trenu, którą dla niej zaprojektowałem. Artystka wyglądała olśniewająco. Wnętrze ze starymi meblami, fortepian, artyści, goście – wszystko przypominało koncert Chopina w jakimś paryskim salonie. Eugenia Umińska i Jan Hoffman wykonali sonatę A-dur op. 47 „Kreutzerowską” Ludwika van Beethovena na skrzypce i fortepian, część wawelskiego programu. Koncert, niestety, nie został zarejestrowany ani uwieczniony na zdjęciach (takie były czasy…). Zachowały się jedynie nuty kilku taktów Adagio sostenuto i Andante con variationi wpisane do naszej „Księgi gości” ręką teściowej… Jan Błoński był poruszony. Bywaliśmy potem corocznie z żoną na imieninach Błońskiego obchodzonych 27 grudnia, w dniu świętego Jana Ewangelisty. Przychodziły tłumy jego przyjaciół: artystów, polonistów… trudno wymienić wszystkich. Przyciągał podobnych sobie – jak do Krakowa zjeżdżał ktoś wielki, pewne było, że prędzej czy później przyjdzie na imieniny Błońskiego.
Kolędowano, w czym pani Teresa Błońska wiodła prym, śpiewając pięknie – o ile pamiętam – szkolonym mezzosopranem. Podarowałem państwu Błońskim kilka obrazów, które zawiesili w salonie i w sypialni.
Błoński dawał coś w rodzaju światowego oddechu. Doskonale było to widać w Krakowie, gdzie spotykało się wielu ludzi niebywale wykształconych, oczytanych, piszących, a równocześnie „zapyziałych” – dlatego, że pozbawionych stylu. Błoński miał styl i smak duchowego arystokraty. Dysponował też absolutnym wyczuciem stylu innych – osobowego, językowego, artystycznego – i jakimś absolutnym smakiem. Nie epatował erudycją, ale odrzucał wszystko poniżej wyczuwanego przezeń poziomu. Osoba, której pracę lub dzieło zaakceptował, mogła czuć się dumna. Nigdy nie dałoby się go przekonać do czegoś, co jego nie przekonywało.
Nie było w nim małości prowincjonalnego belfra, przywiązującego wagę do nieistotnych drobiazgów, bo do istotnych – owszem – przywiązywał: mam na myśli wymogi pracy naukowej i im podobne. Ale i te istotne drobiazgi nie dominowały, nie przesłaniały horyzontu, co zdarza się recenzentom o mentalności skrybów, dla których praca naukowa sprowadza się do wyglądu przypisów… Tę jego wielkopańskość i związaną z nią dezynwolturę nazwałbym włoskim słowem sprezzatura. Baldassare Castiglione objaśnił to pojęcie w Il Libro del Cortegiano. Sprezzatura to swoboda, nieskrępowanie, niewymuszona nonszalancja postawy i zachowania. U Błońskiego też erudycja, mądrość i wytworność tak głęboka, że aż całkowicie naturalna. Nigdy nią nie epatował, ale dawała o sobie znać w chwili, gdy ktoś uraził go swą małością, podłością czy ignorancją.
Był raczej chłodny, zdystansowany. Nie miał w sobie nic z „ciepłej kluchy”, „brata łaty”, „pocieszacza”, człowieka z sercem na dłoni – w potrzebie nieobecnego… Potrafił pomagać w ważnych i mniej ważnych sprawach – konkretnie i bez gadaniny. W trudnym dla mnie momencie wziął po prostu samochód i wywiózł mnie na Bielany, do Kamedułów, na rozmowę z ojcem Piotrem Rostworowskim. Pomógł mi też w znalezieniu mechanika, który umiałby naprawić fiata 125 (co w latach 70. graniczyło z cudem). Był konsekwentny w przyjaźni. Opiekował się ludźmi, mną też; brał odpowiedzialność za uczniów, którzy wokół niego się gromadzili.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.