Błoński miał styl i smak duchowego arystokraty. Dysponował też absolutnym wyczuciem stylu innych – osobowego, językowego, artystycznego – jakimś absolutnym smakiem. Nie epatował erudycją, ale odrzucał wszystko poniżej wyczuwanego przezeń poziomu.
Był religijny, chodził na mszę i do komunii świętej, jednak miał dystans do religijnego „sosu”, nie wpadał w religijny, „specjalny” ton – widoczny w „nabożnym” zachowaniu czy szczególnym sposobie wymawiania eklezjalnych tytułów. W jego myśleniu i tym, co mówił na przykład o literaturze, Bóg był obecny, ale rzadko expressis verbis. To była religijność w dobrym stylu francuskim, w stylu gorącej, ale i trzymanej w ryzach religijności Teresy z Lisieux, mniszki kierującej się nieomylnym smakiem religijnym (artystycznym niekoniecznie). Był wolny od ciasnoty, prostactwa, także od artystycznej miałkości, niekiedy szpetoty polskiego Kościoła.
Kochał to, co ładne. Kiedyś pokazał mi zdjęcie paryskiej witryny podobnej do tej, którą niegdyś można było oglądać w Krakowie: mam na myśli witrynę przy Rynku, tuż obok Baranów, z jedną, ogromną, czerwoną ciżmą – wizytówką krakowskiego rzemiosła. Błoński z zachwytem opowiadał o tym miejscu w Paryżu, które właściwie nie było sklepem, tylko punktem przyjmowania zleceń na wykonanie mebli, tapet, zasłon na okna, zastawy stołowej, oprawy książki itp. To, co stało w witrynie, anonsowało rzemiosło najwyższej klasy, wykonanie według najlepszych francuskich wzorów. Błoński wyraźnie był zafascynowany możliwością zamówienia wyrobu rzemieślniczego najwyższej próby i odpowiedniej jakości artystycznej i samym istnieniem takich wyrobów… Pamiętam rozmowy o przedmiotach życia codziennego. Mawiał: „to może i dobre, ale czy ładne?”. Logion ten należy uzupełnić drugim. Powiedział – dosłownie: „W sztuce nie ma żadnych reguł”. Czy jego wyrafinowany smak także nie miał reguł?
Powoli stawał się także profesorem literatury: pisał uczone książki – pracę doktorską o Witkacym, rozprawę habilitacyjną o Sępie Szarzyńskim, potem książki o Witkacym, o Gombrowiczu… Stawał się Magistrem – Nauczycielem, a po tym, gdy ogłosił w „Tygodniku Powszechnym” esej Biedni Polacy patrzą na getto, autorytetem dla tych, którymi tekst wstrząsnął lub których zaszokował; zaprzańcem dla tych, których oburzył. Komentując wiersz Czesława Miłosza, odważył się poruszyć trudne problemy społeczne i etyczne – dotychczas nieuświadamiane lub przemilczane… Mnie esej poruszył głęboko.
Kapituła krakowska udzielała wybranym krakowskiego namaszczenia. Naturalnie nie ta z siedzibą przy Franciszkańskiej 3, lecz ta ulokowana przy Wiślnej 12. By stać się takowego namaszczenia godnym, nie wystarczyło być profesorem UJ, księciem czy hrabią, wybitnym kapłanem czy zakonnikiem, nie wystarczyło być wielkim pisarzem czy artystą… Profesorstwo, książęcość czy hrabiostwo, kapłaństwo, zakonność, bycie artystą, w ogóle wielkość… – w Krakowie liczyła się dopiero uznana, legitymizowana, zatwierdzona przez „Tygodnik Powszechny”. Jednak nie wystarczyło w „Tygodniku” publikować. Trzeba było dokonać czegoś, co uznałby kocio uśmiechnięty Jerzy Turowicz oraz obdarzył łaskawym zainteresowaniem Krzysztof Kozłowski.
Dorobek Jana Błońskiego Wiślna 12 uznała i zatwierdziła. Byłem przypadkowym świadkiem ostatecznego „krakowskiego namaszczenia” pisarza. Któregoś dnia przyszedłem po coś do redakcji „Tygodnika Powszechnego” – wówczas jeszcze wyglądającej niemal tak jak redakcja „Krakowskiego Czasu”. Wchodzi Błoński. Niezwykłe – zauważyli go! Już z gabinetu Naczelnego skwapliwie wybiega Krzysztof Kozłowski – ma oblicze pełne bezsłownego, najwyższego szacunku (nigdy go takim nie widziałem) – już z lekkim ukłonem, dwornie, podejmuje gościa pod łokieć i wiedzie w progi gabinetu Jerzego Turowicza…
Z tymi cechami osobowości – wewnętrzną wolnością, niezależnością, uczestniczeniem w światowym życiu humanistycznym i kulturalnym, rozmachem, romantyczną ironią: duchowym wielkopaństwem – udało mu się znosić życie w komunistycznej PRL dlatego, że miał, moim zdaniem, punkt odniesienia – w kulturze własnego domu (w którym mówiło się wiele po francusku), we Francji i w literaturze polskiej. Prócz tego był, jak wspomniałem, rzymskim katolikiem, co przecież stwarza dużą możliwość oporu wobec presji rzeczywistości.
Jednak opoką główną i istotną była dlań jego żona – pani Teresa Błońska. Jan Błoński nie byłby tym, kim był, gdyby nie ona – była jego wiernym sojusznikiem. Nigdy nie kwestionowała ważności jego pracy intelektualnej. Przedłożywszy towarzyszenie mężowi wszędzie i zawsze ponad własną karierę zawodową, ofiarowała siebie i stała przy nim murem, otaczając go opieką. Błoński krytyk literacki i Błoński profesor UJ naznaczony był Proustem. Proust był dlań wzorem pisarza, ale i wzorem smaku. W literaturze, malarstwie, muzyce i sztuce w ogóle jak Prousta, tak Błońskiego charakteryzowały poczucie hierarchii i arystokratyzm smaku.
Niedawno miła pani pragnęła nabyć w krakowskiej księgarni francuskiej „Edukator” jakąś piękną książkę do swej biblioteczki. Wzięła do ręki zaproponowany jej wolumen À la recherche du temps perdu – jeden z czterech oprawnego w skórę wydania „Plejady”. Obejrzała go ze zdziwieniem, przekartkowała i odłożyła zniechęcona: „Eee – taka mała, papier cienki…”. Przed świętami Bożego Narodzenia A.D. 2009 pytałem w księgarni lingwistycznej o francuski lingwafon i słownik. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie ma, bo wie pan… francuski to język niszowy”. Dzięki Bogu Błoński takich słów już nie usłyszy…
Po śmierci żony ucichł, usunął się, wreszcie zgasł. Wraz z nim cichnie, gaśnie, cofa się, to, co ukochał. Polska, którą przede mną odkrył, powoli odchodzi, ginie. Prousta mało kto czyta.
Sławomir Mrożek w którymś z listów do Wojciecha Skalmowskiego napisał mniej więcej te słowa: „Przez całe życie widziałem, jak to, co dla mnie cenne i co było mi bliskie, przegrywało i już przegrało, a to, czego nie ceniłem i co było mi wstrętne, wygrywało – i już wygrało”.
Tak, Żasiu, Twoje przegrało, a ich wygrało… – już wygrało.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.