…wystarczy tylko chcieć – mawiał. Na czterystukilometrowej trasie, którą przewożono jego ciało, zgromadziło się prawie sto tysięcy ludzi. Wśród nich była zaledwie garstka chrześcijan…
Pewnego dnia o. Marian przyprowadził mnie na plac przed świątynią boga Jagannath, która jest jednym z najświętszych miejsc hinduizmu. W czasie świąt przybywa do niej nawet milion pielgrzymów! Zapytałem o. Mariana, po co tam przyszliśmy? – rozpoczyna swoją opowieść o. Henryk Kałuża, werbista i postulator procesu beatyfikacyjnego o. Mariana Żelazka. – „A po co się przychodzi w święte miejsce? Zobacz, co ludzie robią!”, odpowiedział. Rozejrzałem się: wszyscy się modlili, ale przecież to jest hinduistyczna świątynia! Jak ja się tutaj mam modlić? „Jesteś księdzem, powinieneś wiedzieć, jak masz się modlić”, powiedział do mnie. „To jest dla nich święte miejsce, ty się módl, żeby ono kiedyś wypełniło się łaską odkupienia!”. Staliśmy na tym słońcu chyba z godzinę, modląc się do Chrystusa, do Przenajświętszej Trójcy, a ludzie obok nas modlili się do boga Jagannath. To była ich wiara, ich kultura, w której wzrastali, a naszą rolą było osłaniać ich Bożą miłością. Pan Bóg znajdzie sposób na dotknięcie ich serc! Ta modlitwa bardzo mnie odmieniła – wspomina o. Henryk.
Każdy człowiek to Jezus
Do Puri trafił w 1988 r. Na drugim końcu kraju uczestniczył w kursie dla wychowawców seminaryjnych, a potem jechał pociągami dwa dni w poprzek subkontynentu indyjskiego, aby kilka miesięcy spędzić u boku współbrata ze zgromadzenia werbistów.
– Każdego ranka pod drzwiami o. Mariana czekało mnóstwo ludzi – opowiada dalej o. Henryk. – Chcieli się z nim przywitać, darzyli go ogromnym szacunkiem, ale też przychodzili po pomoc. Jedzenie, ubrania, lekarstwa… brakowało im absolutnie wszystkiego. A o. Marian nie umiał przejść obojętnie obok potrzebującego. Każdego dnia miał przygotowane dary, które rozdawał. Nie patrzył przy tym na wyznanie. W parafii, którą prowadził, miał niespełna 300 katolików. Jednak dla niego człowiek, niezależnie od tego, w kogo wierzył, znaczył tyle, co Jezus Chrystus – podkreśla misjonarz.
Zmorą Indii był od zawsze trąd – straszna choroba, która powoduje, że ciało człowieka gnije za życia. Jeszcze do niedawna trąd był nieuleczalny, a do tego bardzo zaraźliwy, dlatego chorzy byli wyrzucani z miast do kolonii mieszczących się na ich obrzeżach. W tej znajdującej się nieopodal Puri mieszkało około 500 chorych z rodzinami (dziś jest ich blisko 1000). Warunki, w jakich żyli, były niewyobrażalnie złe – szałasy zbudowane w błocie, głód, brak leków.
To piekło na ziemi, w którym ludzie czekali już tylko na śmierć, o. Marian zamienił w przedsionek raju. Zainicjował stworzenie fabryki powrozów, fermy kur, ogrodu warzywnego – wszystkim tym opiekowali się sami trędowaci, o. Marian „tylko” tym kierował. W warsztacie szewskim zaczęli szyć buty na zdeformowane stopy, później powstał także niewielki szpital.
Zakaz ewangelizowania
– Przyjechaliśmy tam w dniu jego imienin. Wszędzie były bramy triumfalne, mieszkańcy nakładali o. Marianowi girlandy z kwiatów. Ja, jako jego gość, też się na taką załapałem – śmieje się o. Henryk, który z tamtej wizyty w leprozorium zapamiętał dziecięcą orkiestrę grającą na cześć misjonarza na różnych instrumentach.
Większość młodych muzyków tworzących muzyczny zespół nie miała palców…
– Żebyś ty słyszała, jak oni pięknie śpiewali! – zachwyca się werbista i dodaje: – Traktowali go z ogromnym szacunkiem, choć początki nie były łatwe. Hinduiści zarzucali mu, że chce tam głosić Ewangelię i nawracać na chrześcijaństwo. Gdyby kogoś ochrzcił, to by go zlinczowali… Tylko że on nie ewangelizował słowem, tylko świadczył dzieła miłosierdzia. Nie mówił o Bogu, ale pokazywał Go całym sobą. W hinduizmie nie ma w ogóle takiego pojęcia jak „miłosierdzie”. Jeśli ktoś umiera na ulicy, jest to wyłącznie jego problem. O. Marian mawiał, że skoro nie znają słowa „miłosierdzie”, to on musi im pokazać jego znaczenie. Dewizą jego życia było: „Nie jest trudno być dobrym, wystarczy tylko chcieć”.
W roku 1991 o. Marian oddał wszystkie prowadzone przez siebie dzieła pod zarząd Hindusom, a sam zamieszkał w pustelni, pragnąc oddać się tylko modlitwie. Jednak kiedy w jego małej chatce zaczęły odwiedzać go coraz większe tłumy, zdecydował się na jeszcze jedno dzieło – budowę Centrum Dialogu, miejsca spotkań i modlitwy ludzi różnych religii.
Swój cel osiągnął na początku 2006 r. Kilka tygodni później nagle zmarł, ale stworzone przez niego dzieła trwają do dziś. I to mimo tego, że stan Odisha (dawniej znany jako Orissa), w którym mieści się Puri, zyskał złą sławę ze względu na liczne podpalenia kościołów i prześladowania chrześcijan. Na miejsca, które stworzył o. Marian, nikt nie odważył się podnieść ręki.
Wszystko, czego On zechce
Skąd polski misjonarz czerpał siły do tak potężnych dzieł?
– Miał ogromne nabożeństwo do Matki Bożej i św. Józefa, ale największe do Ducha Świętego. Często Go wzywał, prosił o kierownictwo. Był bardzo uduchowiony. I bardzo odważny, nie bał się wyzwań, ale zdawał się na wolę Bożą. „Jeśli Pan Bóg będzie czegoś chciał, to to powstanie, a my mamy zrobić wszystko, żeby zaistniało to, czego On zechce”, mawiał – wyjaśnia o. Henryk.
Po śmierci ciało zakonnika zostało przewiezione na cmentarz ojców werbistów, ale po paru latach mieszkańcy Puri upomnieli się o swojego „Ojca” i sprowadzili jego szczątki z powrotem do miasta. Na jego grobie zawsze znajdują się świeże kwiaty. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 2018 r. w Indiach, ale ze względu na to, że część dokumentacji została zniszczona w licznych powodziach, 8 grudnia 2019 r. w Polsce powołano trybunał rogatoryjny, który przygotowuje część materiałów procesowych oraz przesłuchuje świadków życia i świętości sługi Bożego o. M. Żelazka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.