Informacje o wspólnych modlitwach, działaniach naukowych, przekładach Biblii usypiają czujność: pod powierzchnią kryje się wciąż zakorzenione głęboko przekonanie, że Polska jest dla Polaków-katolików. A „innowierca” to nie żaden brat.
W „Tygodniku” nr 5/11 Jacek Borkowicz walnął potężnie. Jego „Wyznania wiernego antyklerykała” to świetnie napisany atak na model Kościoła, w którym wspólnota zredukowana została do instytucji. Ma ona swoją piramidę współpracowników i swoją klientelę. Ci pierwsi to duchowieństwo najszerzej pojęte, ci drudzy to świeccy.
Kiedy laikat pomoże
Niemniej niech każdy Polak-katolik pamięta niektóre frazy hymnu pesymistów, który napisał był przeświętej pamięci jezuita o. Tomasz Rostworowski. Są tam mianowicie dwie tezy antyklerykalne, przy których te Borkowiczowe to mały pikuś: „same durnie są u steru, od komuny aż do kleru” oraz „i laikat nie pomoże, gdy kler niszczy dzieło Boże”. Komunę diabli wzięli, kler ostał się mimo wysiłków komuny, ale laikat pomoże tylko wtedy, kiedy będzie składał się nie tylko z ludzi na świat pozakatolicki okropnie obrażonych, do dialogu z nim zgoła nieskłonnych. A takich dziś w polskim katolicyzmie najbardziej słychać. Nie jestem za Kościołem rozwartym, ale w zamkniętym się duszę.
W roku 1964 papież Paweł VI ogłosił encyklikę „Ecclesiam suam”, w której ów świat zewnętrzny podzielił z punktu widzenia dialogu na trzy kręgi. Zaczął od najszerszego, czyli całej ludzkości z ateistami włącznie, potem byli wszyscy wierzący w Boga, w środku „bracia odłączeni”. Umyśliłem dokonać przeglądu polskiego dzieła dialogowego w kierunku odwrotnym. Od rzymskokatolickiego centrum w siną światową dal. Akcentując dokonania, ale też narzekając szczerze.
Interhomilii polskiej czar
W tej dziedzinie dokonało się niemało. Pamiętajmy, że mieszkamy nad Wisłą, nie nad Łabą albo Renem. Protestant był zaborcą Prusakiem, prawosławny sługą caratu. Pewnie, że to teraz czasy pradziadków i prababek, ale gdy zaczynała się w Polsce posoborowa odnowa, czyli przed prawie półwiekiem, przeszłość nie zaszła jeszcze mgłą. Zresztą podświadomość jest trwalsza. Intelektualista absolutnie otwarty pyta mnie, nie dalej jak dziesięć lat temu, o nazwisko księdza, który prowadził pogrzeb Władysława Terleckiego:
– Jasiu, ty go na pewno znasz, on jest spod Warszawy.
– Skąd mogę wiedzieć, pod Warszawą jest dużo księży...
– Ale ty go nawet drukowałeś. Jak to on się nazywa: Niemiec, diabeł? Aha, już wiem, on jest z Łowicza!
Wtedy dopiero zgadłem, że chodzi o na pewno nie diabelskiego Andrzeja Lutra...
Zatem start był nie od zera, tylko od iluś minusów. No i od iluś lat już mamy w cudownie otwartym kościele św. Marcina w Warszawie na ulicy Piwnej co miesiąc Mszę prawdziwie ekumeniczną. Nie ma wprawdzie interkomunii, ale jest „interhomilia”. Msza poza tym przykładnie katolicka, ale kazanie „innowiercze”. Doniesiono kard. Ratzingerowi, zakwestionował to w rozmowie z arcyekumenistą biskupem Nossolem: – Przecież homilia jest integralną częścią Mszy.
Na co opolski dyplomata genialny: – Oczywiście, ale jeśli pozwolił na to tak przecież daleki od nowinkarstwa kard. Wyszyński?
Co prawda podejrzewam, że Prymas Tysiąclecia uważał, iż kazanie to w końcu tylko gadanie, co innego niż Eucharystia (tak nas przecież uczono: część Mszy „ważna”, na którą nie można się spóźnić pod grzechem ciężkim, zaczyna się dopiero od ofiarowania), i dlatego pozwolił, ale to już inna sprawa. No i w wielodniowym Tygodniu Modlitw o Jedność Chrześcijan mamy w Warszawie takich „interhomilijnych” faktów co roku trochę nie tylko na Piwnej: na przykład 23 stycznia br. świetną homilię biskupa luterańskiego ks. Jerzego Samca w bazylice rzymskokatolickiej św. Krzyża. A comiesięcznych nabożeństw ekumenicznych jest w Warszawie coraz więcej: jak dotąd, jeszcze jedno w świątyni rzymskokatolickiej i jedno w luterańskiej. Oba te to tylko nabożeństwa Słowa Bożego: tylko, ale podczas nich nie widać rany rozłamu, jaką jest mimo „interhomilii” brak interkomunii.
Styczniowych Mszy ekumenicznych jest w naszej ojczyźnie coraz więcej. Stolica w ogóle z natury przoduje, ale przykład z góry działa. Wytwarza się coś, co można nazwać ekumeniczną poprawnością: po prostu nie wypada już diecezjalnej stolicy nie uczcić taką wspólną modlitwą styczniowego ekumenicznego karnawału (termin śp. ks. Bogdana Trandy). U jednych jest to swoisty konformizm albo i po prostu moda, u innych jednak wynik autentycznej przemiany myślowej i duchowej; w sumie krajobraz powoli się przejaśnia.
Ekumenista – nie filatelista
Niemniej dużo jest jeszcze do przewalczenia. Wraz z ks. Michałem Czajkowskim od lat wojujemy o ekumenizm na modlitwach uświęcających uroczystości państwowe czy samorządowe. Jak już naród chce oprawy religijnej, to niech przynajmniej nie będzie to stempel rzymskokatolicki, znak potęgi jednego Kościoła. Nie mogę powiedzieć, że wołamy na puszczy: tu też jakąś poprawność widać. Tyle że chcielibyśmy, by nie wymagała szkła powiększającego. Pamiętam Mszę za ofiary katastrofy lotniczej: nie było żadnej interhomilii, tylko na końcu nabożeństwa, jako zupełny margines, akcent religijny nierzymskokatolicki.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.