Taniec uschniętej choinki

Przewodnik Katolicki 11/2011 Przewodnik Katolicki 11/2011

Opowiadać o Wielkim Poście, używając bożonarodzeniowej choinki jako głównej pomocy dydaktycznej? Nie, na to bym nigdy nie wpadł. Co innego ks. Wojciech Drozdowicz, kapłan z przebogatym życiorysem, twórca m.in. kultowego telewizyjnego programu „Ziarno”, misjonarz na surowej syberyjskiej ziemi, a dziś „Proboszcz Lasu Bielańskiego”, czyli najmniejszej warszawskiej, lub jak kto woli „kołowarszawskiej”, parafii.

 

I nie omieszkam go zadać, szczególnie w kontekście niedawnej ankiety KAI/„Rzeczpospolitej” – „Kościół, o jakim marzę”. Napisał w niej Ksiądz: „Marzy mi się, żeby księża cały tydzień przygotowywali niedzielną Mszę św. (kazanie, liturgię, śpiewy), żebyśmy tęsknili do niej jak do świeżego powietrza”...

– Wcale nie uważam się za specjalnie mądrego kapłana. Mam mało czasu na czytanie książek, śledzenie telewizji i zaglądanie do internetu. Swoją wiedzę czerpię głównie z kawy. Bo przychodzi do mnie sporo ludzi.

Wydaje mi się jednak, że problem mazowieckiego księdza – a mogę mówić tylko o Mazowszu, jako że właściwie nie ruszam się poza Las Bielański – polega głównie na tym, że jego życie koncentruje się w trójkącie wyznaczanym przez kolędę, katechezę i kancelarię. I nie ma już w nim miejsca na nic innego. Ale kiedy przychodzi niedziela, trzeba ludziom coś powiedzieć i zaśpiewać. I dopiero wtedy rozpoczyna się gorączkowe szukanie internetowych ściąg, gotowych słów i odprawianie takich błyskawicznych SMS-owych Mszy. Czyli kompletne odwrócenie porządku, bo to, co miało być szczytem, staje się dziś doliną. To jest bardzo niebezpieczna tendencja.

Mam jednak wrażenie, że Benedykt XVI – którego pontyfikat jest chyba takim mądrym odnajdywaniem równowagi między „starym” a „nowym” – zdaje sobie doskonale sprawę z tego zagrożenia. Ptaszki w bielańskim lasku ćwierkają nawet, że po wakacjach ma się ukazać jakiś papieski dokument dotyczący właśnie liturgii. Bo dziś to jest już naprawdę błędne koło.

Za to na Bielanach Wielki Post pachnie wyraźnie tradycją pierwszych wieków chrześcijaństwa.

– Rzeczywiście, od kilku lat próbujemy sięgać do tych najstarszych źródeł liturgicznych, czyli do łaciny, do chorału gregoriańskiego, do braku mikrofonów w kościele. I oczywiście wszyscy się z nas w Warszawie śmieją, że oni tam na tych Bielanach jacyś tacy zblazowani i „elytarni”. Sam zresztą zadaję sobie pytanie, na ile to, co my tutaj robimy, jest muzeum, na ile klubem snobów ze średniowiecznym zaśpiewem, a na ile świętą liturgią, która daje nam takiego „kopa”, że cała ta doczesność, te wszystkie lokalne waśnie, jakieś tam spory partyjne, a nawet ból mojego nieudanego życia, przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.

No i co wychodzi Księdzu z tej wyliczanki?

– Wierzę bardzo, że właśnie to ostatnie. I wierzę, że to dobry kierunek. Pewien stary, mądry dominikanin powiedział nawet do mnie kiedyś: zobaczysz, zobaczysz, wróci jeszcze pierwsza modlitwa eucharystyczna, która towarzyszyła Kościołowi od IV w., od czasu Grzegorza Wielkiego. No tak, ale do tego trzeba dojrzeć. I przestać się wreszcie tak strasznie śpieszyć. 

A dziś w życiu naszego polskiego Kościoła najbardziej przeraża mnie ten keyboardowy środek, ta wszechobecna liturgia infantylnych pieśni oazowych, w myśl zawołania: teraz sobie coś tam zaśpiewamy i pomachamy.

Oj, nie lubi Ksiądz, nie lubi tych wszystkich plumkających klawiszy i źle nastrojonych gitarek. Ba, postuluje nawet publiczne, uroczyste spalenie na stosie keyboardów parafialnych i oazowych piosenek!

– W dzisiejszej liturgii uwiera mnie znacznie więcej rzeczy. Od lat na przykład zadaję sobie pytanie: komu przeszkadzały ambony w starych kościołach?

Udzielałem niedawno gościnnie ślubu w Kościelisku k. Zakopanego. To był stary kościół z piękną amboną. Pytam proboszcza – mojego kolegę, górala z Chochołowa: „Słuchaj, a ta ambona działa?” „Może i tak, ale mikrofonu nie ma” – odpowiada gospodarz. Mikrofon na ambonie? Tylko po co? No więc wdrapałem się tam na górę. I byłem naprawdę szczęśliwy, że po wielu, wielu latach mogłem z ambony, gdzie „widać, słychać i czuć”, wygłosić słowo Boże do młodej pary. Ktoś powie, że to tylko mało istotny szczególik, a dla mnie to jeden z koniecznych elementów tej wielkiej liturgicznej układanki.

I pomyśleć, że o takiej surowej liturgii marzy kapłan, który o swoim duszpasterzowaniu mówi: „Ja tylko staram się nie krzyczeć i nie obrażać ludzi. Nie mam innego pomysłu”…

– No cóż, odnoszę wrażenie, że Kościół zaczyna dziś upodabniać się coraz bardziej do kurnika, o jakim pisałem we wspomnianej już wyżej ankiecie, w którym ksiądz nie jest już pasterzem, a jedynie hodowcą drobiu, pilnującym, żeby mu stadko nie pouciekało. Drób jednak, jak to drób, nie jest zbyt lotny i ciągle gdzieś tam się wymyka do innych kurników.

I można na to reagować w dwojaki sposób: jedna droga to dyscyplinowanie kur. A druga – bliższa mi – która polega raczej na szanowaniu drobiu niż ciągłym przypominaniu, kto tu jest proboszczem.

Bo czy nam się to podoba, czy nie, dzisiejszy świat przypomina do złudzenia Salę samobójców z głośnego filmu mojego parafianina Janka Komasy. I można się oczywiście na ten świat obrazić, wypiąć czy żachnąć, że jest taki wirtualny, taki głupi i taki pusty, ale można też towarzyszyć jakoś jego częstotliwości. Nie żeby tak od razu „nawracać, nawracać, nawracać”,  ale właśnie towarzyszyć człowiekowi i nie opuszczać go w tej ziemskiej sali samobójców.

Rozmawiał Łukasz Kaźmierczak

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...