Zdobywał serca dzieci, sprawował dla nich Eucharystie, organizował spotkania, szedł z nimi do kina. Potrafił uciszyć ponad 200-osobową gromadkę! Grając na gitarze, przyciągał wielu młodych, obmyślał, jak do nich dotrzeć
Myśląc o sługach Bożych Michale Tomaszku i Zbigniewie Strzałkowskim, wspominałam niedawno nagradzany film „Ludzie Boga” – o francuskich mnichach zamordowanych w Algierii w 1996 r. Film nie skupia się na morderstwie i jego motywach, ale opowiada o codzienności, modlitwie, relacjach z ludźmi oraz o wyborach, które doprowadziły do tego, że życie nieidealnych braci „wpadło w ziemię, obumarło i wydało plon”. Mamy również polskich ludzi Boga. 9 sierpnia 1991 r. na misji w Pariacoto (Peru) zostali zamordowani dwaj franciszkanie, jeden miał zaledwie 31 lat, drugi – 33 lata.
W rodzinie pięknego człowieka
Dorotkę poznałam na jednej z wakacyjnych oaz. Ja z Krakowa, ona – z Łękawicy k. Żywca. Spotkałyśmy się w połowie drogi, w Choczni pod Wadowicami. Drobna, o delikatnej urodzie Ani z Zielonego Wzgórza, miała w sobie głębię charakterystyczną dla kogoś, kto przeszedł w życiu coś ważnego. Podczas jednego ze spacerów nawiązałyśmy rozmowę. Okazało się, że ja marzyłam o misjach, a ona miała wujka, który na nich zginął...
Kiedy po studiach wyjeżdżałam jako wolontariuszka do Peru, Dorotka zaopatrzyła mnie w grubą książkę o tamtejszych realiach i podarowała obrazek ze zdjęciem uśmiechniętych franciszkanów. Obrazek włożyłam do Pisma Świętego. Było mi raźniej pod opieką tych, którzy wrośli w tę ziemię, do końca.
Miałam szczęście odwiedzić bliskich jednego z moich „opiekunów”. Choć mieszkają w tym samym domu w Łękawicy, to zmienił się ich adres. Teraz jest to ulica o. Michała. Często liczą czas na „przed” i „po” 9 sierpnia 1991 r. Odczuwa się, że o. Michał jest z nimi. Ma swój regał wypełniony książkami, albumami, listami. Nad domem, w którym toczą się normalne sprawy, roznosi się zapach obiadu, a domowników cieszy, gdy gość sam pokręci się po kuchni, zajrzy do garnków, weźmie sobie kiszone ogórki prosto ze słoika… Dom wypełniają dzieci, które rodzą się siostrzeńcom Michała. Przypominają o wujku, który przychodził z kieszeniami pełnymi cukierków (tych dobrych, o które trudno było w komunistycznych czasach). Gdy stawał w progu, maluchom robiło się jaśniej, zaraz garnęły się do najlepszego kompana zabaw. Wujek lubił wozić dzieciarnię na rowerze, a żeby było weselej, jedno sadzał na ramę, drugie na bagażnik.
Z pasją robił zdjęcia. Gdy przysyłał je potem z listami z Peru, na odwrocie każde z nich miało swój numer i opis. Dzięki temu powstała kronika. Najczęściej były to fotografie z dziećmi, z młodzieżą, ze współbraćmi, z siostrami – Służebniczkami Serca Jezusowego, na koniu lub z osiołkiem, na tle przyrody. W jednym z pierwszych listów pisał: „Muszę wam powiedzieć, że mi się tu bardzo podoba, czuję się jak w domu. Widok tych gór jest jakby od urodzenia dla mnie przeznaczony, wcale nie czuję tej odległości, jaka nas dzieli, a kiedy się modlę, to czuję was tak blisko…”.
Michał ma w salonie podarowany przez jednego z franciszkanów obraz, na którym namalowany jest misjonarz otoczony dziećmi. Przy malowaniu artysta jakby kompilował różne fotografie. Dlatego twarz z obrazu to nie ta z misji, lecz jeszcze ze zdjęcia legitymacyjnego. Zakonnik jest bez brody, tak jak go zapamiętano przed wyjazdem. Na ostatnich zdjęciach, mimo uśmiechów, zabawnych min, które stroi, obserwator, świadomy późniejszych faktów, może odczytać z twarzy młodego misjonarza ciężar grożących mu wydarzeń. Ale o tych trudnych sprawach jak najmniej pisał rodzinie. Tym większym zaskoczeniem musiała być dla najbliższych wiadomość, że ten pełen życia, otoczony dzieciarnią i tryskający humorem Michał, który po dwóch latach miał przyjechać do domu na pierwsze wakacje...
Święci są normalni
Patrzę na zdjęcia misyjne ojców Michała i Zbigniewa, np. to przy śniadaniu albo to zrobione w kąciku przy kuchni lub te z miejscowymi ludźmi. Czytam pozostawione na nich opisy, przeglądam listy. Uderza mnie jedno – normalność. A zaraz potem – pełnia życia. „Chwałą Boga żyjący człowiek” – jak to genialnie ujął św. Ireneusz. Czuję, że świętość nie jest czymś odległym, lecz czymś bardzo codziennym i zwyczajnym.
Ojciec Michał
– Całość osobowości o. Michała można by zamknąć w trzech słowach: prostota, dzieci, rodzina – wspomina o. Jarosław Wysoczański, proboszcz braci z Pariacoto, jeden z trzech wysłanych na tę misję, by założyć tam zakon. Ten jedyny ocalony w książce „Znak miłości w Peru” daje takie świadectwo o o. Michale, który jako ostatni dołączył do wspólnoty: „Od razu dało się odczuć jego obecność. Kochał swój dom, w cichej pracy wyrażał swoje wielkie przywiązanie i miłość. Nasze pomieszczenia klasztorne ozdobił donicami i kwiatami (…), zmienił również siatki w oknach, które miały chronić nas od natrętnych komarów. I można wyliczyć cały szereg tych drobnych dobrych uczynków, które upodabniały go do małej Tereski z Lisieux (…), jej osobowość była mu niezmiernie bliska”.
Zdobywał serca dzieci, sprawował dla nich Eucharystie, organizował spotkania, szedł z nimi do kina. Potrafił uciszyć ponad 200-osobową gromadkę! Grając na gitarze, przyciągał wielu młodych, obmyślał, jak do nich dotrzeć. Miał duszę ewangelizatora: – Wędrował jako kapłan, z radością serca uczył śpiewu, katechizmu, a gdy niektórzy chcieli rozmawiać na temat rolnictwa, odsyłał ich do inżynierów – relacjonuje o. Jarek. Wspomina, że pewnej niedzieli usłyszał radosny głos swojego współbrata: „Jestem zakochany w katechezie rodzin”. To było podczas kończących się rekolekcji dla członków katechezy rodzin w Pariacoto. Z pewnością ten charyzmat narodził się w nim wcześniej. Temat pracy magisterskiej Michała Tomaszka brzmiał: „Współczesne zagrożenia rodzinnej roli kobiet i jej obrona w mowach i pismach kard. Stefana Wyszyńskiego”.
I dalej ten sam współbrat zaświadcza: – Jeśli chodzi o modlitwę osobistą, dostrzegłem pewną skrytość u Michała. W tabernakulum mieliśmy małą monstrancję z Najświętszym Sakramentem, którą wystawialiśmy do adoracji. Wiele razy zauważyłem wypalone świece, które mówiły, że ktoś przez dłuższy czas oddawał w tym miejscu cześć Panu.
Choć dzieci wyczuwały, że o. Michał ma z nimi świetny kontakt, z pewnością musiał denerwować niektórych dorosłych. Był radykalny. Oddał swe życie Chrystusowi i chciał żyć Ewangelią. „Jestem sobą i chcę być sobą” – pisał. W maju 1991 r. w liście do Janusza Krużyckiego dzielił się: „Tam, gdzie obecnie jesteś, nie jesteś po to, aby ten świat zrozumieć, lecz wypełnić wolę Bożą w stosunku do siebie. Po prostu trzeba być na swoim własnym miejscu”. Na obrazku prymicyjnym napisał: MICHAŁ, czyli „Któż jak Bóg”. Te same słowa rodzina kazała wygrawerować na jego symbolicznym grobie w Łękawicy. To wystarczy.
Ojciec Zbigniew
O o. Zbigniewie natomiast mówiono: „To głos wioski”. Na jednym ze zdjęć pochyla się w stronę opowiadającego mu coś na ucho rolnika, zasłuchany i skoncentrowany na rozmówcy.
Urodził się w Zawadzie pod Tarnowem, gdzie skończył technikum mechaniczne i przez rok pracował w zawodzie. W seminarium ujawnił zacięcie historyczne i zainteresowanie ekologią. Na misji był opiekunem chorych, przyjmował pacjentów, odwiedzał ich w domach, opatrywał rany. W chwilach wolnych wędrował samotnie po górach. Pretekstem do tego było poszukiwanie drugiego źródła wody dla ludności: – Niemal zawsze, przez cały rok, brakowało nam wody pitnej. Oprócz tego zbiorniki wodne były bardzo zanieczyszczone, wzrastała liczba zachorowań, zwłaszcza wśród dzieci – wyjaśnia o. Jarosław Wysoczański i przyznaje, że wieśniacy podziwiali wytrwałość współbrata.
Wspomina również pracowitość i zmysł techniczny o. Zbigniewa: – Lubił pracować. Przy wszystkich niemal budowach, które prowadziliśmy, Zbyszek był „inżynierem” i jednocześnie robotnikiem, pracując razem ze wszystkimi. Po codziennej, długiej i ciężkiej pracy miał zwyczaj zatapiać się w lekturze.
Na misji
Misjonarze dzielili z mieszkańcami andyjskich wiosek społeczne niepokoje i biedę. Niebezpieczeństw natury polityczno-społecznej musieli być świadomi już przed wyjazdem, jednak mieli pewność, że mają dla swej misji Boże błogosławieństwo: „Wszystko tutaj, na pozór spokojne, przypomina wrzącą zupę grochową. Szczęśliwie nad wszystkim czuwa Bóg, a my jesteśmy tutaj, aby głosić Jego słowo” – pisał o. Zbigniew w grudniu 1989 r. w liście do jednego z seminarzystów.
O. Michał natomiast, we właściwy sobie sposób, uspokajał rodzinę: „(…) Aha, ponoć w Polsce dużo się mówi o terroryzmie w Peru, jest to prawda, ale terroryści nie czepiają się księży, więc żyjemy, jakby ich nie było”. W kolejnym liście opisuje m.in. miejscowego pieska, który towarzyszy misjonarzom w kościele. Przeważnie sobie śpi, ale „jak poczuje innego psa lub coś ciekawszego – fałszywego człowieka (nie wiem, co ma na myśli, inną wiarę albo inne zamiary) – to głośno szczeka i wtedy jego głos jest najważniejszy, więc trzeba milczeć, bo nic nie słychać (…). Czasem tylko nasz piesek idzie na środek kościoła wysikać się koło ławki, ale tak inteligentny, że nie obok ołtarza”.
Rzeczywistość w Peru nieraz przygnębia młodych misjonarzy, zwłaszcza alkoholizm ludzi z gór i powierzchowność ich wiary. Wiedzą jednak, że to jest właśnie pole ich posługi. O. Michał po powrocie z jednego z miejscowych suto zakrapianych „odpustów” pyta samego siebie: „Po co ja tu jestem?”. Ale zaraz potem dodaje: „Zostaje Pan Bóg i On wie, co robi, jest Wszechmogący”; „Po Mszy św. procesja z krzyżem Pana Jezusa cierpiącego z garstką ludzi, reszta potworzyła sobie towarzystwa i patrzyli, i śmiali się. Tak patrzyłem na Pana Jezusa, na twarz we krwi i pomyślałem: «Słusznie cierpisz…
Ale czy oni wiedzą, co robią?». Po procesji nie wiedziałem, co robić. Popatrzyłem trochę (już wnerwiony po uszy, ale na zewnątrz spokojny i «zadowolony»), a gdy zobaczyłem, jak matka przystawia swemu dziecku, które ma 3 lata, butelkę piwa do ust, by się napiło, poszedłem bez słowa, bez pożegnania spakować swoje rzeczy; przynieśli coś zjeść, przyprowadzili konie i wróciłem do Pariacoto”. Michał kończy ten opis, prosząc swoich bliskich o modlitwę: „Liczymy na waszą pomoc”. Ta sama sytuacja powtarza się w Boże Narodzenie: „(…) Nawet ludzie na Mszę św. nie przyszli, bo dochodzili do siebie po pijatyce dnia poprzedniego. Po prostu ludzie nie wiedzą, co to jest Boże Narodzenie, nie wiedzą, co to jest niedziela, pracują jak w każdy inny dzień – ale po to tu przyjechaliśmy między innymi. Jest mnóstwo rzeczy do zrobienia…”.
Zakonnicy sercem swojej wspólnoty nazywali kaplicę, gdzie oddawali się do dyspozycji Panu Bogu: „Można powiedzieć, że bardzo aktywna praca duszpasterska nie zgasiła ducha modlitwy (…), którą stawialiśmy na pierwszym miejscu. (…) Wiele kosztowało nas zrozumienie, że najpierw jesteśmy franciszkanami, a dopiero potem misjonarzami, duszpasterzami, działaczami… Nie można sobie wyobrazić życia brata mniejszego bez zatopienia się w Panu” – pisze o. Jarosław w książce „Znak miłości w Peru”.
Ostatni dzień
Słowa s. Marlene Trelles, Peruwianki, Służebniczki Najświętszego Serca Jezusowego z września 1991 r.: „(…) Wydaje się, że to jakiś sen. Jestem kolejny raz pod wrażeniem Michała i Zbigniewa, ich wierności Bogu i ludziom, konsekwencji w tym, co głosili. Pozostali tam aż do końca. Tego się nie improwizuje, to jest dar. Spotkałam Zbigniewa na kilka dni przed męczeństwem, zapytałam go, czy otrzymywali pogróżki. Uśmiechnął się i nie odpowiedział wprost, jedynie stwierdził: «Nie możemy opuścić ludzi. Nigdy nie wiadomo, lecz jeśli nas zabiją, pochowajcie nas tutaj». Michała widziałam miesiąc wcześniej. Żył tak, jakby nic się nie działo, zanurzony w Bogu. Obaj, ludzie Boga, żyli nadzieją, że nie nadchodzi jeszcze ich godzina, jednak za sprawą Boga nastąpiła”.
Był piątek 9 sierpnia 1991 r. Tego dnia rozniosła się wiadomość, że w Pariacoto pojawili się terroryści. O. Jarosław przebywał właśnie na urlopie w Polsce, potem na wakacje mieli jechać kolejni bracia. Po skończonej adoracji ojcowie przystąpili do sprawowania Najświętszej Ofiary w parafialnym kościele. Przewodniczył i homilię głosił o. Zbigniew. Mówił o wierności i zaufaniu. Miał szeroko otwarte oczy i spoglądał w kierunku drzwi kościoła. O. Michał często patrzył w górę, obejmował głowę rękoma. Liturgia przebiegała normalnie. Po zakończeniu Mszy św. wierni ze strachem uciekli do domów, młodzież nie wiedziała, co robić, jak co piątek miała mieć spotkanie z grupą misjonarzy. Część została. O. Zbigniew opatrywał ranę chorej dziewczynce. Jedna z sióstr postanowiła z małą grupą młodzieży wracać do wioski. Otwierając drzwi wyjściowe, zobaczyła w progu grupę uzbrojonych terrorystów z zasłoniętymi twarzami. Pytali o ojców. Związali ich. Przed wyrokiem podali uzasadnienie: Rozdając żywność, franciszkanie usypiali świadomość rewolucyjną, głosili religię, która jest „opium dla ludu”. Uzbrojony mężczyzna krzyczał, że głosząc pokój – nic się nie zyskuje, dziś wszystko się zdobywa dzięki walce zbrojnej, przemoc jest jedyną drogą, aby triumfować! Na plecach o. Zbigniewa zamachowcy z ugrupowania „Świetlisty Szlak” zostawili tekturową tabliczkę z napisem: „Tak umierają lizusy imperializmu”.
Plony
Śmierć misjonarzy bolała. Bolała mieszkańców Pariacoto, tym bardziej że część z nich czuła się jej współwinna. Zastraszana ludność, z kompleksami, niepewna jutra, pytała siebie: Jak to się stało, że ci dwaj Polacy poszli za nas na śmierć? Jak to się stało, że opuścili dom, rodzinę, kraj, kulturę, by spotkać Chrystusa w naszej cierpiącej twarzy? Miejscowi zebrali ziemię z krwią męczenników i „pochowali” ją w grobie, na którym postawili krzyż z imionami braci i napisem: „Pokój i dobro”.
13 sierpnia 1991 r. Jan Paweł II (który przyjechał beatyfikować franciszkańską tercjarkę Anielę Salawę) spotkał się w Krakowie z o. Jarosławem Wysoczańskim oraz z rodzinami obu męczenników i modlił się za nich. Proces beatyfikacyjny obu braci na szczeblu diecezjalnym zakończył się w 2002 r.
Szkoła Podstawowa w Zawadzie obrała sobie za patrona swojego byłego ucznia i od 2004 r. organizuje maratony uliczne: „Memoriał o. Zbigniewa Strzałkowskiego”. Gimnazjum w Pieńsku przyjęło imię o. Michała Tomaszka. Tamtejsi parafianie pamiętają, jak posługiwał na swojej pierwszej duszpasterskiej placówce. Gdy z niej wyjeżdżał, by pakować misyjny bagaż, dzieciaki stanęły wzdłuż drogi i na samochód, którym jechał, rzucały kwiaty.
Również drużyna niepełnosprawnych harcerzy „Nieprzetarty szlak” (www.dzieciserc.org)
z Radziechów k. Żywca na swoich „firmowych” koszulkach nosi widoczny napis: „Dzieci o. Michała Tomaszka”. – Przecież od lat seminaryjnych angażował się w duszpasterstwo dzieci niepełnosprawnych! – wyjaśniają z dumą. Licząca ponad 100 harcerzy drużyna chciała zasłużyć sobie na jego imię. Zanim poprosili o zgodę Franciszkanów, postanowili działać, organizując paraolimpiady, wyścigi na wózkach, konkursy patriotyczne, pielgrzymki, ogniska, obozy. Część z tych inicjatyw ma już zasięg ogólnopolski. „Słabe” dzieci dokonują rzeczy wielkich. Mówią, że bez o. Michała byłoby im ciężko.
Korzystałam z: J. R. Bar, J. Wysoczański, „Znak miłości w Peru”, Kraków, 2001; Z. Gogola, „Działalność misyjna Braci Mniejszych Konwentualnych w Peru”, Kraków, 2003; J. Wysoczański, „Zbigniew Strzałkowski, Michał Tomaszek – misjonarze męczennicy”, gazeta.pl, 2006; meczennicy.franciszkanie.pl ; francescani.net .
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.