Rząśnik to niewielka wioska na Nizinie Mazowieckiej, leżąca między Pułtuskiem a Wyszkowem. Mniej więcej 70 lat temu stała się miejscem urodzenia braci Kowalczyków: Ryszarda w 1937 r. i Jerzego w 1942 r. Ich życiorysy przed 40 laty mocno wpisały się w historię Polski
W pobliskich wsiach i lasach po wojnie rozlokowani byli żołnierze polskiego podziemia. Nadal walczyli, tym razem przeciwko sowieckiej okupacji. W nierównej walce z oddziałami LWP i sowieckimi. Z tą wiedzą wzrastali obaj chłopcy – Ryszard i Jerzy. Byli świadkami wielu wydarzeń. O innych słyszeli od starszych, jak choćby o sprawie stryja Stefana, w 1952 r. skazanego w pokazowym procesie na karę śmierci przez oddanych Sowietom kolaborantów.
Czas nauki
Obaj Kowalczykowie skończyli szkołę podstawową w Rząśniku. Ryszard zaś w Pułtusku – technikum. A Jerzy ze względów ideologicznych nie został przyjęty do szkoły średniej. Skończył zawodówkę. Ryszard nie od razu po maturze znalazł się w dalekim Opolu. Wcześniej, mimo zdania wszystkich egzaminów, nie został przyjęty na studia na Uniwersytecie Warszawskim. Jak dziś wiadomo z „esbeckiego” archiwum zgromadzonego w IPN, również zdecydowały o tym względy ideologiczne.
Kilka lat po wojsku Jerzy przyjechał do brata Ryszarda, który skończył studia na Wydziale Fizyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Był wybitnym studentem, a jego praca magisterska zajęła drugie miejsce w ogólnopolskim konkursie prac dyplomowych. I jako najlepszy absolwent otrzymał asystenturę w Katedrze Fizyki Doświadczalnej. Za pracę doktorską natomiast odebrał nagrodę ministra nauki. Zainteresowane nią były uczelnie w Szwajcarii i USA.
W Opolu Jerzy rozpoczął naukę w technikum mechanicznym i skończył ją bez kłopotów. Zamierzał podjąć niebawem studia w Wyższej Szkole Inżynierskiej. Tymczasem pracował jako technik w warsztatach Katedry Fizyki WSP i mieszkał kątem u brata. Wieczorami często wiedli dysputy na temat fizyki kwantowej. Rozmawiali o świecie niedostępnym powszechnej wyobraźni. O wędrujących gdzieś swobodnie w przestrzeni elektronach. Albo o szarym, codziennym dniu. O wszechobecnej „propagandzie sukcesu”. O niekończących się kolejkach za podstawowym wyżywieniem i cynicznych zapewnieniach komunistów, że „Polska Ludowa jest jednym z wiodących krajów w Europie pod względem gospodarczym”. – Mierziła nas ta hipokryzja. Była czasem nie do zniesienia – opowiada Ryszard Kowalczyk. – Już nie pamiętam, w którym roku, ale po Marcu 1968 przyjechał do Opola Cyrankiewicz i znów straszył, jak w 1956, że będzie odrąbywał ręce tym, którzy zamachną się na władzę ludową. I wtedy zrodziła się w naszych głowach idea, by takiego aparatczyka postraszyć, ośmieszyć. Któryś z nas wpadł na pomysł, aby u sufitu auli WSP zawiesić petardy z sadzą. Żeby to wybuchło podczas takiego partyjnego spędu. Aula naszej uczelni była wtedy używana przede wszystkim na spotkania aparatczyków.
Już zresztą od dłuższego czasu młodych Kowalczyków irytowały komunistyczne wiece, do złudzenia przypominające faszystowskie „parteitagi”, mające uzasadnić inwazję sowieckiego imperializmu na Czechosłowację. Tu, w uczelnianej auli, PZPR-owski aktyw witał też PRL-owskie wojska powracające z inwazji na Czechosłowację.
Czas walki
Jednak to zbrodnia, której dokonali komuniści w 1970 r. na Wybrzeżu i Pomorzu, wstrząsnęła braćmi Kowalczykami. Wiele rozmawiali na ten temat ze znajomymi, a przede wszystkim między sobą. Nie mogli się pogodzić, że oskarżano robotników za ofiary Grudnia, a prawdziwi zbrodniarze nadal chodzili na wolności i nie zostali ukarani. Śledząc dalsze echa wydarzeń, dowiedzieli się, że odpowiedzialny za zbrodnie komendant wojewódzki MO w Szczecinie, płk Julian Urantówka, został mianowany na takie samo stanowisko w Opolu. – Straszne wydawało mi się, że Polak do Polaka mierzył z karabinu i wiedząc, że ma ostrą amunicję, naciskał na spust. Wiedząc, że może zabić – zabijał. I była to niewątpliwe wina komunistów. Jaruzelskiego i tej całej reszty bandytów. W tym tego zbrodniarza Urantówki – mówi Ryszard Kowalczyk. – I nagle, jakoś tak w połowie 1971 r., ktoś z Komitetu Uczelnianego PZPR „pochwalił się”, że ci oprawcy mają być tutaj, w Opolu, nagradzani za zbrodnie dokonane w 1970 r. Wydało mi się, że tej kpiny z narodu jest już zbyt wiele. Głównie ten imperatyw był w mojej głowie.
– Uważałem, że wysadzenie auli przed tą dekoracją towarzyszy partyjnych będzie jednoznaczną manifestacją niezadowolenia z tego, co się wydarzyło w Polsce – opowiada Jerzy Kowalczyk. – Potrząśnie społeczeństwem. Chciałem, żeby było to odczytane jako jednoznaczna manifestacja polityczna. Powiedziałem to zresztą podczas wizji lokalnej w czasie śledztwa.
Czas klęski
Niecałe 20 min przed 1 w nocy, z 5 na 6 października 1971 r. zadrżała ziemia i zawalił się betonowy strop auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Popękała posadzka. Zniszczeniu uległ budynek od strony sceny, gdzie 6 października właśnie, w święto milicjanta, mieli być odznaczani funkcjonariusze MO i SB – za zbrodnie, których dokonali w grudniu 1970 r., co komuniści nazywali odznaczeniami „za bohaterskie dokonania w obronie socjalizmu”. Wymowa eksplozji szybko więc stała się jasna: to nie wybuch gazu spowodował zniszczenia. I wówczas bardziej niż fundamenty auli zadrżało środowisko będące na służbie sowieckiego imperializmu. Oto ktoś ośmielił się po latach zadać cios ciemiężycielom. Powołano specjalny kilkudziesięcioosobowy zespół dochodzeniowy pod wodzą ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Wiesława Ociepki, z nadzorcami w Komitecie Centralnym PZPR. Wnikliwie przesłuchiwano zwłaszcza wszystkich pracowników uczelni, w tym braci Kowalczyków. I nic nie wskazywało na to, że znajdują się wśród podejrzanych. Jednak pod koniec lutego 1972 r. obaj bracia zostali aresztowani. – Nie znaleźli żadnych materiałów dowodowych – mówi Jerzy Kowalczyk. – Była wielka szansa, że nigdy nas nie wykryją. Ale tak się składa, że człowiek ma w sobie mocne i słabe strony. Więc udało im się. Nie wymyśliłem tego powiedzenia, ale mówi ono, że nawet najmocniejszy łańcuch ma słabe ogniwo.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.