O biedzie, która niejedno ma imię, i o życiu z biedy, o największej „winie” akcji „Szlachetna Paczka” i o przerwie w pewnym meczu z ks. Jackiem WIOSNĄ Stryczkiem rozmawia Paweł Piwowarczyk
Skąd w ogóle wzięła się „Szlachetna Paczka”?
– Dla mnie fundamentalnym ideałem jest realizowanie przykazania miłości wzajemnej, które mówi, że nie sztuką jest kochać, ale żeby tak kochać, aby ten, kogo kocham, też potrafił kochać. Przez lata borykałem się z tym, jak pomagać. Dawałem się nabierać żebrakom, ulegałem szantażom emocjonalnym. W końcu się zbuntowałem, potem przemyślałem, co zrobić, aby zorganizować mądrą pomoc. Tak powstała „Szlachetna Paczka”. Działa odwrotnie niż Robin Hood: on zabierał bogatym, a my tak kochamy bogatych, że sami chcą pomagać biednym. Pomagamy rodzinom w potrzebie, ale pomysł, jak pomagać biednym, jest o wiele prostszy od tego, jak wciągać w tę pomoc bogatych.
Ale to chyba nie najważniejsze Wasze odkrycie w ciągu dziesięciu lat niesienia pomocy?
– Odkryliśmy podczas akcji, że nie pomagają rzeczy, ale ludzie. Gdy rodzina dostaje rzeczy, to je zużywa, lecz gdy dostaje prezent, to on trafia w serce, motywuje, dowartościowuje obdarowanych, zmienia ich świat, dlatego nigdy się nie zgadzaliśmy, żeby w paczkach były rzeczy beznadziejne – używane, zniszczone, albo żeby ktoś dawał tylko pieniądze na paczki. To indywidualny kontakt darczyńcy przez wolontariusza wyzwala najwięcej energii i to on przemienia ludzi. Żadna instytucja nie kocha człowieka, kocha zawsze konkretny człowiek.
Dlaczego postanowił Ksiądz swój pomysł realizować sam, a nie na przykład z pomocą Caritas?
– Nie podoba mi się, gdy ktoś ma pomysł i go innym narzuca. Ja miałem pomysł i chciałem się przekonać na własnej skórze, czy uda mi się go zrealizować. Przychodzi do nas wielu ludzi, którzy mówią, doradzają, że powinniśmy jeszcze robić to i to, albo że możemy coś robić inaczej: oni chcą, żeby ktoś za nich coś zrobił. A my już dużo robimy, jesteśmy też bardzo kreatywni. U nas tworzenie pomysłów to codzienność, bo prawdziwa miłość jest kreatywna. Jeśli ktoś ma pomysł, niech go wcieli w czyn, sprawdzi, czy realizuje on ideały. Może potem stać się naszym partnerem w pomaganiu innym.
Patrząc na liczbę osób, do których trafiacie z pomocą, można stwierdzić, że akcja od początku cieszyła się pełną społeczną aprobatą.
– Było wiele chwil zwątpienia. Szczególnie na początku akcja wzbudzała same kontrowersje. W Polsce panował stereotyp pomagania polegający na tym, że ktoś ma zbyteczne rzeczy w szafie i dając je ubogim, myśli, że to najwyższy akt miłosierdzia! A my powiedzieliśmy: „Zobacz, tu jest potrzebująca rodzina. Daj jej prezenty”. I było wielkie oburzenie. Dlaczego!? Dlaczego ksiądz mi mówi, że takie pomaganie jest złe, przecież tak wystarczy.
Przez pierwsze trzy lata byliśmy obrażani przez wielu ludzi. Denerwowało ich to, że mamy duże wymagania. Była sytuacja, że pewien proboszcz, słysząc o naszej akcji, stwierdził, że w jego parafii też dają świąteczną paczkę, tzn. wkładają do reklamówki dwa batoniki i pomarańcze... Wielu ludzi było przekonanych, że ich sposób pomagania był najlepszy na świecie, a tak naprawdę tylko coś dawali, niekoniecznie pomagali.
Wypracowaliście inny sposób pomagania. Na czym polega i jakie zasady towarzyszą tej pomocy?
– Najpierw docieramy do rodziny, sondujemy potrzeby i to, czy pomoc trafi we właściwe ręce, a potem przez ludzi tworzymy prezenty i je przekazujemy. Pierwsza edycja była na zasadzie przekazywania paczek z ręki do ręki. Od drugiego roku pojawił się system, który pozwalał darczyńcom wybierać z bazy potrzebującą rodzinę. W trzeciej edycji mieliśmy pierwszą promocję publiczną w mediach. To był przełom. Zwróciliśmy się do mieszkańców Krakowa i udało się przygotować pomoc dla 214 rodzin. Nadal było dużo emocji, cały czas trwała konfrontacja ze stereotypami pomagania. Pomału pozyskiwaliśmy darczyńców, trudno było sfinansować całą akcję. Jednak z czasem coraz więcej osób się zaangażowało, bo wielu czekało właśnie na taką dobrze przemyślaną akcję niesienia pomocy. Nie angażowali się wcześniej, bo wierzyli, że ktoś zaproponuje coś innego – my wyszliśmy naprzeciw tym oczekiwaniom. A zasady? Jedną z nich jest to, że nie pomagamy żebrakom.
Dlaczego?
– Jeśli żebrak na ulicy zarabia średnio 200 zł dziennie, to taki człowiek na pewno nie pójdzie do innej pracy. On sprzedaje swój biedny wygląd, a ludzie mu za to płacą – to totalna demoralizacja. W Krakowie żebracy to mafie, to profesjonaliści. Oni potrafią w parę sekund wzbudzić poczucie winy: jeśli mu nie pomożemy, to się z tym źle czujemy. To właśnie siła szantażu emocjonalnego. Jeśli ktoś wpada w biedę, to najpierw prosi rodzinę, wstydzi się wyjść na ulice.
W tradycji Kościoła było pomaganie żebrakom, ale to były inne czasy. Nie było wtedy pomocy społecznej. Jeśli ktoś na przykład nie miał pola albo nie było pracy w przemyśle, to nie miał szansy, żeby się włączyć w bieg życia społecznego. Ja nie wierzę, że wśród współczesnych żebraków są biedni ludzie. To po prostu dobrze płatny zawód, a prawdziwa bieda jest skrzętnie ukryta.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.