Nihilizm etyczny i społeczny to konsekwentne lekceważenie wartości – prawdy, dobra, piękna, lub innych, jakkolwiek zdefiniowanych, które by niosły ze sobą pojęcie powinności i służby (czemuś) – poza zwycięstwem w kolejnym etapie walki o byt, gdzie aktualną nagrodą może być przyjemność zmysłowa, satysfakcja ze zdobytej władzy, albo przynajmniej z możliwości nieskrępowanej ekspresji własnych uczuć, zwłaszcza negatywnych, do innych osobników.
Wyzwoleńcy jej nie bronią, ponieważ nie jest im ona do niczego potrzebna. Uprzywilejowani nie przyjmują jej do wiadomości, o ile nie chroni ona ich interesów – prawdziwy popis ich dezynwoltury mieliśmy w okresie „afery Rywina”, gdy rozpoczęła swoje obrady sejmowa komisja śledcza i gdy, jak narzekałem przed laty, na tle większości zeznań słynna wypowiedź Clintona, że wprawdzie palił marihuanę, ale się nie zaciągał, okazała się szczytem rzetelności. Upośledzeni chcą z kolei usłyszeć prawdę tylko pod warunkiem, że potwierdza ich rozgoryczenie, pozwala uznać, że wszyscy uczciwi ludzie nie radzą sobie tak jak oni, a warunkiem powodzenia w życiu jest popełnianie zła. A rozgoryczeni – świadomie kształtują „prawdę”, by niepodważalna stała się słuszność ich gniewu. Oto szydercze ukonkretnienie aforyzmu Kierkegarda: „Tylko prawda, która cię buduje, jest prawdą dla ciebie”. Przy tym jedynie wyzwoleńcy prostodusznie na problem prawdy wzruszają ramionami; pozostali projektują swoje niepokoje, że jednak kłamią, na bliźnich, czyli ulegają klasycznemu mechanizmowi wyparcia i projekcji.
Wypada mi przy tym zrobić dwa zastrzeżenia, chciałbym wierzyć, że oczywiste. Pierwsze: powyższe wyliczenie ma charakter modelowy, realnie występują przede wszystkim zjawiska mieszane. Drugie: człowiek nie jest w pełni zdeterminowany okolicznościami i nie twierdzę, że bogaci, ubodzy, czy ci ze środka społecznej stratyfikacji skazani są na ukąszenie nihilistyczne. Rozróżniam pokusy, które przed nimi stały; jedni im ulegli całkowicie, inni starają się z nimi uporać z rozmaitym skutkiem. Niełatwo mi wskazać osobę, o której mógłbym powiedzieć z pełnym przekonaniem, że w ciągu minionych dwudziestu lat ani na chwilę któremuś z nihilizmów nie uległa – i mówię także o sobie.
Wydrążyliśmy wartości
Teza moja jest nieprzyjemna, cóż, że także dla mnie: rycerzy bez skazy w polskiej debacie publicznej nie ma w ogóle lub prawie w ogóle. Nihilizm występuje w rozmaitych przebraniach i można go ilustrować cytatami zarówno z wystąpień zdeklarowanych – powiedziałbym: tradycyjnie bezwstydnych – cyników jak Jerzy Urban czy Roman Kotliński, ale także z głosów ludzi uważanych przez wielu za żywe wzorce prawości (choć przez wielu innych są oni odsądzani z kolei od czci i wiary; w dobie nihilistycznej relatywizacji prawdy nie ma powszechnie uznawanych autorytetów). Co jednak najbardziej przerażające – nihilizm, rozsiewany przez język, jakiego używamy, godząc się na oskarżenia bez dowodów, teorie niezgodne z faktami, obelgi w miejsce wymiany poglądów itp., zbudował nam niepostrzeżenie świat na opak. Symptomatyczne są tutaj dzieje jednego z najszlachetniejszych pojęć, jakie zawdzięczamy czasom nowożytnym, a mianowicie tolerancji.
Pierwsze przekształcenie, któremu to pojęcie uległo, opisał w swoim czasie przekonująco Ryszard Legutko: zamiast heroicznej zgody na to, że ludzie nie podzielają moich słusznych poglądów, człowiek tolerancyjny ma odczuwać radość, że ludzie myślą inaczej niż on, przypominając mu wciąż o nieostateczności i kruchości jego własnych przekonań. Narzekałem na to osiem lat temu. Ale ewolucja znaczenia postąpiła dalej, a raczej tamta zmiana zaczęła być wykorzystywana w nowych kontekstach: w oczach niemałej części społeczeństwa „być tolerancyjnym” oznacza dziś – zgadzać się na grzech, wspierać złych ludzi; nietolerancja zaś okazała się cnotą, podobnie jak agresja (byle w słusznej, naszym zdaniem, sprawie). Innymi słowy: „ideologii tolerancjonizmu” jej przeciwnicy przeciwstawili nie klasyczną definicję tolerancji, lecz zgodzili się na zmianę znaczeń i doprowadzili ją do logicznego końca. Podstawą relacji międzyludzkich ma być totalność: albo totalnie się ze sobą zgadzamy i pod tym warunkiem możemy ze sobą współpracować, albo dostrzeżona różnica między nami każe natychmiast rozstrzygnąć, po czyjej stronie jest „samo dobro”, a po czyjej „krystalicznie czyste” zło – i wszcząć walkę (dowolnymi, jak za chwilę pokażę, metodami).
Obserwuję to ze zgrozą, ponieważ krytyka „tolerancjonizmu”, zarysowana przez prof. Legitkę, trafiła mi w swoim czasie do przekonania. Czuję się jednak wystrychnięty na dudka, jeśli jako alternatywę przedstawia mi się postawę, którą najoględniej skłonny byłbym nazwać autorytaryzmem, a która podpowiada, by na przykład nie miarkować epitetów w polemice, bo jeśli ktoś nie zgadza się z nami, to choćby wyrastał z tego samego antykomunistycznego korzenia, stoi tam, gdzie ZOMO; choćby deklarował się jako katolik (otwarty), to jest wrogiem Kościoła, lewicą laicką i uczniem Jerzego Urbana; a choćby składał wielokrotnie dowody przywiązania do kultury ojczystej, wolno mu zarzucić chęć pozbawienia Polaków narodowej tożsamości. Co zaś najlepsze, czynią w ten sposób ludzie, którzy nie bez powodu oburzali się w latach dziewięćdziesiątych na bezpodstawne zarzucanie im antysemityzmu czy skłonności faszystowskich.
Ale też charakterystyczne dla obecnej doby wydaje mi się rozpowszechnienie moralności sienkiewiczowskiego Kalego – i uważam, że dzisiejsze narzekanie na ofensywę nihilizmu pozostaje jałowe, jeśli się tego czynnika nie uzna za jeden z najważniejszych katalizatorów zjawiska. Nie wolno wartości bronić metodami wątpliwymi moralnie – to banał, który na poziomie ogólności wciąż jeszcze wywołuje zniecierpliwione kiwanie głowami. Tylko że gdy przejdziemy do konkretów – zaraz usłyszymy, że metody wątpliwe moralnie stosują jedynie „oni”, druga strona dowolnego konfliktu.
Nie usłyszałem zatem powszechnych głosów potępienia ze strony „katolików otwartych” za epitet „krętacz”, jakiego użył Stefan Niesiołowski w stosunku do abp. Michalika. I nie usłyszałem ze strony katolickich tradycjonalistów oburzenia, gdy w Radiu Maryja mówiło się o abp Życińskim per Żydziński. Polską prawicę bulwersują zajścia 11 listopada na Nowym Świecie, polską lewicę – zajścia tego samego dnia na placu Konstytucji, skądinąd nieporównanie bardziej spektakularne. Dla jednych spalenie samochodu telewizji TVN to dający się zrozumieć protest przeciwko manipulacjom dziennikarzy, ale wszelka słowna krytyka Radia Maryja to oburzający zamach na wolność słowa; dla drugich idiotyczny wyczyn mężczyzny, który w przebraniu motylka próbował zakłócić procesję Bożego Ciała to wyraz dozwolonej ekspresji artystycznej, ale wystawa przedstawiająca drastyczne zdjęcia spędzonych płodów to akt barbarzyństwa. Jedni zwracają uwagę na chamstwo przeciwników krzyża na Krakowskim Przedmieściu, ale milczą o tym, co pod tym krzyżem wykrzykiwano pod adresem prezydenta Komorowskiego, drudzy – odwrotnie.
To w tych okolicznościach był możliwy nihilistyczny par excellence akt kradzieży astrolabium z pomnika Kopernika. Dlaczego traktować jako tabu pomnik, skoro co drugi pomnik ktoś, moralnie przezeń wzburzony, zawsze w końcu obleje farbą, a przynajmniej zasłoni? A szerzej: kto z wchodzących dzisiaj w życie młodych ludzi będzie serio wierzył w aksjologię, skoro moralne gromy ciska się tak niekonsekwentnie, w oczywistym celu zdobycia władzy, lub dla satysfakcji nieskrępowanego lżenia nielubianych adwersarzy, w stosunku do czego moralne oburzenie stanowi jedynie konwencjonalny kostium?
Oto sytuacja dzisiejsza, przyznaję, że niewesoła: my sami, własnym relatywizmem i hipokryzją, wydrążyliśmy wartości, które mamy wypisane na swoich rozmaitych sztandarach. Boli to w odniesieniu do rozmaitych wspólnot, których częścią, wciąż jeszcze, się czuję, najbardziej jednak w stosunku do apologetów mojej wspólnoty wyznaniowej, czyli Kościoła katolickiego. Nie można oburzać się na korupcję w szeregach – rzeczywistych lub wyimaginowanych – wrogów wiary, a bagatelizować to, co się stało przy okazji prac Komisji Majątkowej. Nie wypada atakować „Tygodnika Powszechnego” za alergię na myśl Romana Dmowskiego, a nie dostrzegać licznych alergii innych czasopism i rozgłośni, cieszących się aprobatą Episkopatu. Nie wolno oburzać się na bezpodstawne straszenie państwem wyznaniowym, a potem wieszczyć, iż „niewykluczone, że za jakiś czas werbalne pogróżki [„palikotowców” – J.S.] przerodzą się w akty agresji wobec kapłanów, bezczeszczenie czy nawet niszczenie świątyń”. Jak skutecznie gorszyć się na niesmaczne transparenty, niesione przez przeciwników pochowania Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, jeśli wcześniej nie wyraziło się oburzenia na transparent „Dzięki Ci, Panie, że go od nas zabrałeś”, jaki powiewał nad grupą stojącą przed kościołem w czasie pogrzebu Bronisława Geremka?
Przykładów podobnych może być znacznie więcej. Te mają swoich autorów – pochodzą z dwóch zaledwie, akurat przeczytanych tekstów – których nazwisk nie podaję, bo doprawdy nie o nie tutaj chodzi. Jeśli sami zaczęliśmy normy moralne traktować jedynie jako broń przeciw inaczej myślącym, nie dziwmy się, że jest wokół coraz więcej ludzi, którzy nie wierzą już w nic. Nie przypadkiem znaczną część wśród nich stanowi młodzież: każdy, kto choć przez chwilę pracował w szkole, wie doskonale, że młodzi ludzie wyczuwają i oprotestowują błyskawicznie to, co uznają za fałsz dorosłych. Jeśli mówi się o wartościach moralnych i deklaruje walkę z nihilizmem, a nie stroni się przy tym od chwytów o nihilistycznej proweniencji, trudno oczekiwać poparcia młodzieży.
Nihilizm działa na różne sposoby. Redukowanie tego niechcianego bogactwa do popularnej narracji o lewicy laickiej walczącej z Kościołem, która obecnie wystawiła do zadań specjalnych nową awangardę – Ruch Palikota – nie pozwala nam rozpoznać rzeczywistych zagrożeń, pełzających znacznie bliżej niż tamci, inni, ośmielający się lżyć otwarcie drogie nam wartości. Nie uda nam się w ten sposób rozpoznać również rzeczywistych przyjaciół i rzeczywistych wrogów w staraniu o to, byśmy pozostali społeczeństwem o najskromniejszych chociaż wspólnych przekonaniach: że są rzeczy, których człowiek, niezależnie od swoich przekonań światopoglądowych, po prostu nie robi.
Jerzy Sosnowski – ur. 1962. Pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia. Z wykształcenia historyk literatury. Felietonista miesięcznika WIĘŹ i członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.