Wiesz, gdy ludzie mają 18 lat, wydają się sobie niesamowicie dorośli... Tym bardziej, że ja miałem za sobą już ze cztery lata naprawdę bardzo trudnych doświadczeń. Kiedy miałem 14 lat przestała mnie interesować szkoła. Była raczej elementem, który dostarczał stresu. Uznałem, że trzeba coś z tym zrobić, więc ją rzuciłem. Szukałem wyłącznie „artystycznych rozwiązań”.
Rock psychodeliczny, heavy metal – trudno nazwać grzeczną muzyką to, co grasz czy grałeś kiedyś.
Heavy metal to moje korzenie. To z tym rodzajem muzyki byłem związany wiele lat. Ta muzyka zawsze mnie jakoś nakręcała. Zawsze mi się bardzo podobała. Nie dawała mi doznań estetycznych czy przypływu energii, adrenaliny, agresji, mnie się po prostu podobała. Od zawsze interesowały mnie bębny, a bębny w kapelach metalowych były bardzo mocne, dynamiczne, szybkie. Może w takim kontekście czysto perkusyjnym oceniałem czy słuchałem tej muzyki. Poza tym podobała mi się cała otoczka – wykonawcy, to jak się ubierali, zachowywali na scenie...
Subkultura z tym związana?
Nawet nie, bo byłem chyba za młody.
Ile miałeś lat, jak zacząłeś słuchać metalu?
Dwanaście, trzynaście? Może nawet wcześniej. Pamiętam, że w podstawówce kolega miał zdjęcia zespołu Kiss i niesamowite wrażenie na mnie robili ci faceci, wymalowani, ubrani w te ciężki buty, na motorach... Natomiast największe rozczarowanie przeżyłem, jak posłuchałem jak grają. Bo za nic mi to nie pasowało, ten taki mocny wygląd a grali takie, wiesz, ballady.
Rodzice nie protestowali, widząc Twoje „ciężkie” zainteresowania?
Nie widzieli w tym problemu. Ja nigdy nie stałem się częścią metalowego świata w sensie subkultury, bo jak tylko zetknąłem się z tą muzyką to zacząłem ją grać. Właściwie od samego początku byłem nie tylko słuchaczem, ale od razu po tej drugiej stronie, więc nie byłem w żadnej grupie metali, którzy się razem trzymają. Trzymałem się z ludźmi, którzy grali i z kumplami na podwórku, którym było wszystko jedno, czego słuchałem.
Kształciłeś się muzycznie?
Tak, ale nie od razu, najpierw próbowałem uczyć się sam, taką metodą poszukiwań. Później dostałem się do szkoły muzycznej, ale miałem już wtedy 17 lat i nieudane próby zaliczenia liceum za sobą.
Muzyka zbytnio Cię pochłonęła?
Wiesz, gdy ludzie mają 18 lat, wydają się sobie niesamowicie dorośli... Tym bardziej, że ja miałem za sobą już ze cztery lata naprawdę bardzo trudnych doświadczeń. Kiedy miałem 14 lat przestała mnie interesować szkoła. Była raczej elementem, który dostarczał stresu. Uznałem, że trzeba coś z tym zrobić, więc ją rzuciłem. Szukałem wyłącznie „artystycznych rozwiązań”. Nie wiem z czego to wynikało, może z pragnień, a może z kompleksów. Człowiek, który jest taki mały szuka czegoś, w czym mógłby brylować czy zaistnieć, jakoś pokazać, że jest kimś. Trudno, będąc tokarzem czy robotnikiem poczuć, że się w czymś bryluje, choć teraz wiem, że to jest kłamstwo. W obliczu Boga moja praca jest takim samym zajęciem, jak kopanie rowów. Na końcu człowiek umiera i niczego z tego, co robi nie zabiera ze sobą. Ale wtedy myślałem inaczej. Wtedy najważniejsze było granie. W 1986 r. grałem w takiej kapeli, która się nazywała Wolf Spider, potem jeszcze jako bardzo młody chłopak zacząłem grać w Turbo i grałem z nimi ładnych kilka lat. To była bardzo ciężka muzyka.
Do czego zaprowadziło Cię jej granie?
To jest pytanie, którego się boję, bo obawiam się, że ono jest nakierowane na to, że ta muzyka może kogoś gdzieś zaprowadzić...
A nie może?
Moja historia rzeczywiście w pewnym momencie zaczęła się układać w sposób tragiczny, ale nie wiązałbym tego z muzyką raczej. Moje małżeństwo totalnie się rozpadło, ale ja nie wiem czy to ma związek z tym, czym się zajmowałem, a już konkretnie, jaki gatunek muzyki wykonywałem. Myślę że nie. Wiele lat później, kiedy byłem już na Drodze Neokatechumenalnej, graliśmy z Tymoteuszem tak samo ciężką muzykę, ale nasze życie było podporządkowane Bogu i punkt odniesienia był zupełnie inny, tylko muzyka tak samo ciężka. Kiedy miałem 17, 18 lat i poza mną nie istniało nic na świecie, ani ojciec, ani matka, ani jakakolwiek inna istota boska, to czy grałbym heavy metal, reggae czy pop kompletnie nie miałoby to związku z tym jak żyję. Tak myślę. Oczywiście, środowisko heavymetalowe nie dostarczało wielu intelektualnych czy duchowych wrażeń. Byliśmy takimi kolesiami, którzy żyli w taki prosty sposób, bez zastanawiania się nad życiem, nad wartościami, nad tym, kto tym życiem kieruje. Ale poobserwowałem kolegów, którzy grali inny gatunek muzyki i oni żyli podobnie. W haevy metalu nawet nie było takiego przekazu, jaki był w punku, gdzie ludzie o coś walczyli, gdzie byli społecznie czy politycznie zaangażowani. Heavy metal pod względem tekstów intelektualnie nie istniał. Teksty były o pierdołach, dotykały fantastyki, świata baśniowego... Dopiero później w metalu pojawiły się teksty demoniczne.
Jeśli nie o rodzaj muzyki chodzi, to o co? Co sprawiło, że w Twoim życiu nie było miejsca dla Boga?
Ja po prostu nie miałem osobistego doświadczenia Boga. Wychowałem się w domu, który był katolicki. Byłem ministrantem, regularnie chodziłem do kościoła i na religię, uczestniczyłem w procesjach, litaniach, ale to nie była wiara tylko jakaś tradycja, w której brałem udział. Nie biegłem do kościoła tak jak dzisiaj biegnę na eucharystię, jak na spotkanie z Bogiem, o którym wiem, że jest. Nie byłem nigdy przeciwnikiem Kościoła, ale przestało mnie to interesować, uciekałem z kościoła, jak miałem 14 lat, a potem zupełnie przestałem chodzić. Nie było tam wtedy nic, co by mnie porywało, fascynowało. Nawet nasz ślub był tylko ślubem cywilnym, nie miał nic wspólnego z Bogiem, a córkę ochrzciliśmy dopiero, kiedy miała 8 lat, a my byliśmy już na Drodze Neokatechumenalnej. Spotkanie Boga miało w moim życiu jeden konkretny kontekst: śmierć. Ja nigdy – ten zakuty łeb – skupiony na sobie, nigdy bym się nie otworzył, gdyby nie pewna rzeczywistość śmierci, jakiej doświadczyłem. To zmieniło całe moje życie. Gdybym wtedy, kiedy miałem naście lat, wiedział i miał to doświadczenie, że Bóg jest naprawdę, to wiele dramatycznych rzeczy, które wydarzyły się w moim życiu, może by się nie wydarzyło.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.