Kiedy w sierpniu 1992 roku przyjechałem do Kurii w Pradze, by omówić szczegóły, wikariusz generalny wziął mnie do samochodu, zawiózł na moją przyszłą parafię i zostawił. Powiedział, że udziela mi wszelkich potrzebnych jurysdykcji, pobłogosławił i pojechał.
Po ośmiu latach pracy na tych dwóch placówkach został Ksiądz rektorem seminarium.
Widocznie byłem mało uważnym klerykiem i Pan Bóg posłał mnie do seminarium jeszcze raz.
Teraz Ksiądz sam jest wychowawcą kleryków.
W czasie, kiedy przyszedłem do seminarium w Pradze, z roku na rok zaczęła spadać liczba powołań. W 2000 roku, kiedy zaczynałem tu moją pracę, mieliśmy siedemdziesięciu dwóch kleryków, a w roku 2008 zaledwie osiemnastu. Były więc liczne starsze roczniki, natomiast zgłaszało się coraz mniej kandydatów. To była – muszę przyznać – trudna sytuacja, ponieważ praskie seminarium przygotowuje kleryków z pięciu diecezji – i dla tych pięciu diecezji jednego roku przygotowywaliśmy zaledwie osiemnastu kandydatów do kapłaństwa.
Na szczęście od trzech lat liczba kleryków zaczęła powoli rosnąć i dziś mamy trzydziestu sześciu kleryków. Natomiast inna jest ich sytuacja życiowa. Wcześniej do seminarium zgłaszały się osoby po maturze, co znamy z doświadczenia polskiego. Teraz do naszego seminarium przychodzą najczęściej ludzie dojrzali, dwudziestokilkuletni, trzydziestoletni, po studiach lub z kilkuletnim doświadczeniem zawodowym. Mamy więc do czynienia z tak zwanymi późnymi powołaniami. Ci, którzy nie wstąpili do seminarium w poprzednich dziesięciu latach, nie zagubili się – przyszli do nas teraz.
Mają jednak nierzadko za sobą też negatywne doświadczenia życiowe.
To prawda. Starsi klerycy to uformowani ludzie, by nie powiedzieć „starzy kawalerowie” z ugruntowanymi nawykami i postawami. Niektórzy podskórnie czują, że w seminarium, by dojść do kapłaństwa, winni się przystosować. Dostosowują więc swoje zachowania do wymagań i regulaminu, ale mało się zmieniają. I to jest pewne niebezpieczeństwo. Dziewiętnastolatek, który przychodzi do seminarium, jest często bardzo wojowniczy i zbuntowany, ale on się zmienia, kształtuje na naszych oczach i z młodzieńca staje się mężczyzną. Jest także inny problem. Późne powołania dotyczą często konwertytów, którzy przyjęli chrzest w wieku dorosłym. Mają trzydzieści kilka lat, ale ich staż w Kościele katolickim jest krótki, kilkuletni. Ich wiara jest więc świeża.
Nie mają jeszcze wypracowanych postaw i zachowań człowieka wierzącego.
Nie wyrastali w wierze i wiele spraw nie postrzegają jako oczywiste. To problem, kiedy zaczynają pracę duszpasterską i ich parafianami są ludzie wychowani w wierze od dziecka, osoby tradycyjnie wierzące. Często to wielkie wyzwanie, ponieważ ani ksiądz nie zrozumie swoich wiernych, ani oni swojego duszpasterza. Taki ksiądz będzie zarzucał ludziom wiarę powierzchowną, opartą jedynie na obrzędach i formułach, a wierni przy takim księdzu nie będą mieli poczucia, że się modlą, ponieważ w jego duszpasterstwie wyraźne są na przykład ślady ruchów kościelnych, w tym zwłaszcza charyzmatycznych, z których się wywodzi, a których sposób przeżywania wiary, język i mentalność są obce ludziom tradycyjnie wierzącym.
Ksiądz w takim przypadku nie czuje się dobrze w środowisku swoich parafian i otacza się konwertytami, którzy „nadają na tych samych częstotliwościach”. Dla niego nierzadko „jedynie słuszną drogą” prowadzącą do zbawienia jest droga na przykład charyzmatyków, ponieważ to z nimi się zetknął na początku i po prostu nie zna innej drogi. Trzeba jednak pamiętać, że charyzmatycy to tylko część Kościoła. Nie wszyscy w ten sposób przeżywają swoje nawrócenie i swoją wiarę.
Jak to rozwiązać?
Klerycy, jeszcze zanim rozpoczną pracę duszpasterską, muszą mieć kontakt z tradycyjnymi parafiami. Muszą poznać życie parafialne, jeśli mają później samodzielnie prowadzić parafię. Dlatego zdarza się, że wydłużamy klerykom formację. Po skończeniu studiów filozoficznych zostają wysłani na parafię, by mogli zetknąć się z rzeczywistością życia parafialnego i tradycyjnego duszpasterstwa.
Ma Ksiądz blisko trzynastoletnie doświadczenie pracy seminaryjnej. Co wydaje się Księdzu w niej najważniejsze?
Bycie z klerykami i nieustanne towarzyszenie im w każdym punkcie seminaryjnego programu, który obowiązuje nie tylko kleryków, lecz także przełożonych. Dlatego bardzo ważna w moim odczuciu, choć na początku niezrozumiała, była decyzja kard. Miloslava Vlka, by przełożeni seminaryjni nie mieli żadnych innych obowiązków. Jesteśmy z nimi cały czas i nie mamy wymówek, że musimy zrobić coś innego. Szczerze mówiąc, nie jest to dla mnie łatwe. Życie w seminarium przypomina wspólnotę zakonną, a to zupełnie coś innego niż życie księdza diecezjalnego. Pan Bóg postawił mnie w takiej sytuacji, ale to dla mnie krzyż. W takiej wspólnocie trudno o prywatność, nie ma się „swojego” życia.
Jednak z punktu widzenia formacji seminaryjnej tworzenie wspólnoty jest bardzo ważne. Nie ukryjesz się przed klerykami, ale i oni nie ukryją się przed tobą. Jestem z nimi cały czas w bezpośrednim kontakcie, więc na bieżąco mam rozeznanie w ich sytuacji. Tego bycia z klerykami uczyłem się. Pewne rzeczy dopiero odkrywałem. Jako przełożony muszę na przykład wiedzieć i widzieć, ale nie muszę od razu reagować. Zawsze trzeba wymagać i być konsekwentnym, ale nie zawsze trzeba sankcjonować.
Czy takie podejście się sprawdza?
Relacje między nami są bardzo życzliwe. Może żyję w iluzji, ale nie mam wrażenia, że mnie unikają i coś kręcą. Oczywiście, każdy kleryk jest inny, każdy w inny sposób przeżywa seminarium, ale chodzi o tworzenie pewnego klimatu: życzliwości, szacunku, uczciwości. Nasi klerycy wiedzą, że za mówienie prawdy się nie karze, ale wyciąga się konsekwencje, bo ważne, by klerycy stawali się ludźmi odpowiedzialnymi.
W praskim seminarium byłem wielokrotnie, udzielałem rekolekcji, głosiłem konferencje. Wśród moich słuchaczy byli także klerycy pochodzący z Polski.
Rzeczywiście w ciągu ostatnich kilkunastu laty przyjęliśmy wielu kleryków z Polski. Nie chcę generalizować, bo wielu z nich ukończyło nasze seminarium i z powodzeniem pracuje w Czechach, ale wielu też przyjechało tu, bo pojawiły się problemy z dokończeniem formacji w seminarium polskim. Szukali więc miejsca, gdzie byłoby to możliwe, i wybrali Czechy. Z pewnych względów tu wydaje się to łatwe: bo blisko, bo prosty język, bo znajomi księża mówią, że w Czechach nie ma kapłanów i przyjmują wszystkich. Nie łudźmy się, jeśli ktoś miał problemy w Polsce, to nie znikną one w Czechach. Dlatego niektórzy polscy klerycy nie ukończyli seminarium – sami zrezygnowali albo musieliśmy ich odesłać do domu.
Czy to prawda – jak się niekiedy powtarza – że Czechy to najbardziej zlaicyzowany kraj w Europie?
To zależy od tego, jak rozumiemy ateizm. Jeśli jest on równoznaczny z niechodzeniem do kościoła, to tak. Do kościoła w Czechach chodzi niewielu. Czesi nie są jednak pozbawieni wrażliwości duchowej, nadprzyrodzonej czy nawet religijnej.
Ten brak – nazwijmy to – „kościelności” ma uzasadnienie historyczne i kulturowe. W Polsce poczucie narodowe i religijne jest połączone: Polak to katolik. W Czechach bycie katolikiem jest równoznaczne z byciem „gorszym” Czechem, niedobrym Czechem. Jest tego wiele przyczyn. Wielu patriotycznie nastawionych Czechów Kościół katolicki utożsamia z niemiecką polityczną i kulturalną dominacją, z represjami, jakie ze strony katolickich Habsburgów spotkały czeskich protestantów po klęsce bitwy na Białej Górze w 1620 roku. Hierarchia Kościoła katolickiego w kolejnych latach sprzyjała polityce germanizacyjnej monarchii austriackiej. Dlatego Czesi z pewną podejrzliwością traktują przynależność do Kościoła katolickiego. Są ludźmi duchowymi, ale nie mają potrzeby identyfikowania się z jakimś wyznaniem, z jakąś grupą religijną czy Kościołem. Powiedzą o sobie, że są bezwyznaniowi, ale nie lubią, kiedy mówi się o nich, że są ateistami.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.