Jeżeli ktoś chce mieć oklaski, to udaje. Co by dyrygenci zrobili, gdyby nie było oklasków? Jest więc u mnie troszkę udawania. Ale nie jeśli chodzi o pisanie. Z kompozytorem i dyrygentem Jerzym Maksymiukiem rozmawia Agnieszka Lewandowska-Kąkol.
- Jeżeli chce pan przypisywać jakieś zdanie do jakiegoś utworu, to akceptuje pan twierdzenie, że muzyka coś znaczy.
- Nie, tylko pomagam sobie, przekładam muzykę. Utworem Beethovena, który znam najlepiej, jest IV Symfonia. Jej II część to już prawie takie „być albo nie być”, ale to tak naprawdę występuje dopiero w „Eroice”: muzyka sprawia, że tężeje twarz, że nie bardzo mogę się uśmiechać, patrzę na wszystko bardzo poważnie. Muzykę przypisują do pojęć nie kompozytorzy, ale odbiorcy.
- A wykonanie? Ono niesie coś ze sobą?
- Tak, wykonanie może nieść zachwycające rzeczy, ale nie może zastąpić napisania. Wykonuje się coś, co już jest. To jest tak, jak szlifowanie diamentu. Wykonawca bierze utwór i doprowadza technikę do szczytów.
- Nie tylko technikę.
- Trudno, prawda, określić, co jest techniką, a co nie. Tego odbiorcy mogą się tylko domyślać.
- Podobnie trudno chyba o jednoznaczną ocenę dzieła muzycznego czy jakiegokolwiek innego?
- Ale jednak gdybyśmy nie mogli oceniać, to w zasadzie bylibyśmy kompletnie zgubieni. Najważniejsze – odróżnić zło od dobra. W tym źle jest zawsze trochę dobrego i odwrotnie. Jakakolwiek muzyka napisana do filmu to nie jest partytura symfonii. Oczywiście może zachwycić wszystkich, a symfonia nikomu się nie spodoba. I tak się teraz dzieje, że partytura filmowa może przebić dzieło wybitne. To znak naszych czasów, które stawiają przede mną coraz większe znaki zapytania.
- Pana twórczość określana bywa jako postimpresjonistyczna. Czy zgadza się pan z tym?
- O! Zgadzam się. I fizycznie, i mentalnie jest mi bliskie wszystko to, co lekkie. Czyli gęsty las nie, nawet gęsta zupa nie. Czyli Debussy, Ravel. A ponieważ sporo po nich to „post”. Dobre określenie.
- Najlepiej się pan czuje w impresjonistycznych barwach?
- Zdecydowanie tak i niestety nie bardzo mogę pisać inaczej. Nie jestem Francuzem, ale absolutnie ta jedna ścieżka mi odpowiada. Także w malarstwie. Najbardziej lubię Egona Schiele. Prawie codziennie patrzę na trzy pocztówki z jego obrazami. Nie mam niestety, i nie kupię, żadnego oryginału.
- Zarzeka się pan, że nie interesuje go nic poza światem dźwięków. Skąd więc takie utwory jak „Oratorium Oświęcimskie” czy kompozycja związana z historią Getta w Kielcach?
- Nie zawsze umiem dokładnie określić, jak to ze mną jest. Widocznie chcę być dla siebie jakiś wyjątkowy. Na co dzień dźwięk ma przewagę nad wszystkim: nad tym, jakie mam spodnie, co jem i tak dalej. Ale nie powiem, że dźwięk jest dla mnie wszystkim, skłamałbym.
Nie potrzebuję jakiejś wielkiej inspiracji, dużego impulsu. Cenię intelektualizm, choć mam naturę wręcz przeromantyzowaną. Wszystko u mnie jest przesadzone – albo w jedną stronę, albo w drugą. Ale piszę muzykę trochę intelektualną. Jakby to określić – Rameau jest intelektualny w stosunku do „Orawy” Kilara.
- W przeciwieństwie do dyrygowania – z maksymalnym tempem, dynamicznymi kontrastami, energią – pana utwory są przeważnie spokojne, marzycielskie, często wręcz oddynamizowane.
- Świetnie to pani ujęła, muszę to sobie zapisać!
- Która z tych pańskich twarzy jest prawdziwa, a kiedy pan gra?
-Napisałem Sonatę na tubę. Dlaczego na tubę? Żona mówiła, że nikt nie pisze na tubę, bo to instrument mało atrakcyjny, mało koncertowy. To ja z przekory napisałem. Dlaczego? Bo tuba to też instrument. I uważam, że utwór wyszedł całkiem niezły. Ta moja muzyka jest na pewno prawdziwa.
- Czyli podczas dyrygowania pan udaje.
- Przy dyrygowaniu nie bardzo potrzebne jest udawanie, bo utwór już niesie informację, partytura niesie informację. Natomiast przy pisaniu nic nie niesie informacji. O, mam tutaj papier i szczycę się, że wspaniały jest mój zawód, bo kartka kosztuje dwadzieścia groszy, a ołówek dziesięć, czyli za trzydzieści groszy mam wszystko. A płótno pod obraz ile kosztują! Tylko kompozytor jest trochę niewolnikiem. Chociaż Spartakus też był niewolnikiem, ale jednak zawisł na tej gałęzi – nie do końca się dał.
Czy udajemy? No więc trochę tak. Jeżeli ktoś chce mieć oklaski, to w ogóle udaje. W zasadzie nie powinniśmy chcieć aż tak obfitych nagród, ale co by dyrygenci czy aktorzy zrobili, gdyby nie było oklasków? Sądziliby, że dzieje się im krzywda. Jest więc u mnie troszkę udawania, ale nie jeśli chodzi o pisanie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.