Jeżeli ktoś chce mieć oklaski, to udaje. Co by dyrygenci zrobili, gdyby nie było oklasków? Jest więc u mnie troszkę udawania. Ale nie jeśli chodzi o pisanie. Z kompozytorem i dyrygentem Jerzym Maksymiukiem rozmawia Agnieszka Lewandowska-Kąkol.
- Maestro, chciałabym porozmawiać o pańskiej twórczości, a tylko na marginesie o dyrygowaniu. Czy może tak być?
- Jasne, komponowałem zawsze, choć nie zawsze miałem na to czas, bo dużo dyrygowałem i oklaski były za dyrygowanie. Jestem próżny i lubiłem to. Teraz głównie komponuję, a dyryguję dla przyjemności. Tak to się u mnie zmieniło.
- Nad czym pan teraz pracuje?
- O widzi pani, mam tu, taki utwór okolicznościowy. Obiecałem, że napiszę na urodziny doktora Niesiobędzkiego. Do słów „Happy Birthday”. Na sześć głosów żeńskich i dwie wiolonczele. Kiedyś też tak pisali. Wagner napisał utwór, jak urodził mu się syn, a Beethoven, jak zbudował dom. A przy okazji to będzie dla mnie wprawka, bo zamierzam napisać musical. Po sukcesie muzyki do filmu o Poli Negri, którą graliśmy z orkiestrą Leopoldinum w pięknych salach Madrytu, Paryża, Kijowa, Londynu i Berlina (chętnie znów bym tam pojechał), przymierzam się do napisania musicalu o Tamarze Łempickiej. To nasza najlepiej sprzedająca się malarka, no i życie miała niezwykle ciekawe. Dużo się w nim działo, a jak się dzieje, to jest ciekawie.
- Dlaczego kompozytor pisze? Czy chce wyrzucić z siebie nagromadzone emocje, czy przekazać coś innym? Czy tak jak dziecko, które lubi układać klocki, dopasowuje do siebie dźwięki nie interesując się, czy ktoś będzie tego słuchał?
- Chyba jestem szczęśliwy, bo podobnie jak w przypadku Szostakowicza, przepraszam za tak poufałe porównanie, czuję, że muszę pisać. Jak nie mam papieru nutowego, to czegoś mi brakuje. Szostakowicz, kiedy nie miał pomysłu, przepisywał nuty. Niezależnie od wszystkiego, muszę pisać. To jest najwspanialsza z potrzeb. Jest autentyczna, nieprzymuszona. Pisanie to jest dla mnie akt bycia.
- Ale kiedy pan dużo dyrygował, to jakoś pan wytrzymywał bez pisania…
- Coś tam zawsze skrobałem, tylko nie kończyłem, bo byłem zniewolony sukcesem. Źle robiłem. Gdybym mógł to wszystko cofnąć, to chyba w ogóle nie chciałbym być dyrygentem.
- Teraz chyba pan przesadza.
- Przesadzam? No, ale na pewno tyle bym nie dyrygował. Dostawałem dużo dobrych propozycji i trudno było odmawiać.
- Mówi się, że kompozytor jest panem samego siebie, że pisze, kiedy chce i co chce. Ale naprawdę jest przecież niewolnikiem – konwencji, stylów, gustów. Gdyby pan na przykład skomponował utwór znakomity, posługując się językiem muzycznym XVIII wieku, to okrzyknięto by pana naśladowcą.
- Można skorzystać z tego, co już było, ale musi być w tym wszystkim wyraźny rys indywidualny. Zastanówmy się: co u Prokofiewa jest innego? Te same akordy, które już były, tylko ustawione w innym porządku. To wystarczy, by stworzyć jego rys charakterystyczny, by można go rozpoznawać. Szczęściem każdego twórcy jest rozpoznawalność. Czasami jest ona absolutnie rzeczywista, czasami nie aż tak. Dopóki jej nie ma w ogóle, to w zasadzie nie można być kompozytorem.
Mówiłem już o konieczności pisania. Jednak to, że ktoś czuje przymus pisania, nie oznacza, że rezultaty będą dobre, a autor stanie się rozpoznawalny. Kompozytorem jest ten, kto musi pisać, a to, co pisze – z bożą pomocą – zmienia się w jego stempel. Kiedyś mówiono na przykład o Griegu, że jest Chopinem północy. Ja nie słyszę, żeby on był Chopinem północy – jego muzyka jest za błaha w porównaniu do Chopina – ma jednak kilka takich swoich zwrotów, malutkich, które dają mu rozpoznawalność. Albo weźmy dwóch wielkich kompozytorów: Skriabina i Rachmaninowa. W swoim czasie byłem zaciętym entuzjastą Aleksandra Skriabina, nawet nazywano mnie nie Maksymiuk a Skriabin. Otóż kiedy oni dwaj studiowali razem, Skriabin był notowany wyżej, a teraz jest zupełnie zapomniany. Zastanawiam się, dlaczego. Może jego muzyka jest taka rozedrgana, chwiejna, mało zorganizowana, a Rachmaninowa scalona i rytmiczna. Ten jeden niezwykle istotny element może zaważyć. Strawiński wysublimował rytm do tego stopnia, że zaczął się on zmieniać tak jak melodia. Był u niego nieprawdopodobnie urozmaicony.
Pozwolę sobie na dygresję. Ten rytm w naszych czasach został tak uproszczony, że już śladu nie ma po tym, do czego doszedł Strawiński. Jest najprostszy z prostych, wciąż ten sam, jednolity. Właściwie wrócił do swoich początków, bo prawdopodobnie od takiego właśnie rytmu zaczęła się cała muzyka. Obecnie często jest sam rytm, nie ma melodii, instrumentacji. Do czego myśmy doszli? Muzyki bez rytmu się nie słucha, ona w ogóle nie porusza. To znaczy, że teraz wszystko musi bulgotać – mądrze czy nie mądrze.
- Muzykę uważa się za sztukę asemantyczną, czyli w zasadzie pozbawioną jakichkolwiek treści, znaczeń.
- Bo nie ma znaczenia.
- No tak, ale równocześnie pogardza się utworami wirtuozowskimi, błyskotliwymi, bo nie mają żadnych treści, idei, żadnego przesłania. Jest więc ta treść, czy jej nie ma?
- Jest kunszt pisania. Wyobraźmy sobie na przykład plażę. Gdziekolwiek, w Sopocie czy na Lazurowym Wybrzeżu. Siedzą ludzie i na coś patrzą. Czy mężczyźni zauważają w kobietach głębię? Raczej nie, widzą tylko coś dostępnego od razu, co jest zewnętrznością. Tak samo jest z muzyką. Najpierw słyszy się kunszt – ale zgrabności, a nie wielkości. Kunszt wielkości ma na przykład muzyka Beethovena. Porusza naprawdę istotne kwestie: Czy jak się człowiek urodzi, to warto żyć dalej czy nie? A dla Mozarta wystarczy, że coś jest piękne – tylko że tego piękna nie poznalibyśmy bez jego muzyki. U niego w żadnym utworze nie znajdzie się pytania: Być albo nie być?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.