O politycznej (nad)interpretacji Kodeksu Etyki Pracownika Naukowego, politycznej poprawności i niepoprawnych politycznie badaniach naukowych z prof. Lucjanem Pielą rozmawia Wiesława Lewandowska
WIESŁAWA LEWANDOWSKA: – Panie Profesorze, jest Pan „apostołem prawd objawionych”? Taką kategorię wśród polskich uczonych wyróżniła niedawno minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka, sugerując w dodatku, że zarówno te prawdy, jak i ci uczeni są wątpliwej jakości (ponieważ domagają się poważnych badań katastrofy smoleńskiej). Poczuł się Pan obrażony?
PROF. LUCJAN PIELA: – Czuję się raczej zażenowany i zasmucony słowami pani minister i ich formą, nie z tej epoki. Jeśli już jestem jakimś, nazwijmy to tak, „apostołem” prawdy (co byłoby dla mnie niezasłużonym zaszczytem), to tylko dlatego, że całe moje wykształcenie, od szkoły podstawowej aż do obecnej chwili, oraz cała moja praca naukowa opiera się na nieustannej weryfikacji tego, co jest prawdą, a co nią nie jest. To jest naukowy przymus.
– Trudno znaleźć słowo „prawda” w niedawno powstałym Kodeksie Etyki Pracownika Naukowego...
– To dobry, potrzebny i niezwyczajny dokument, ale rzeczywiście, nie pojawia się w nim słowo „prawda”. Zostało ono zastąpione sformułowaniem: „pogłębianie potwierdzonej wiedzy i poszerzanie jej horyzontów poza granice tego, co jest już znane”. Razi to dziwne przełamanie na dwa człony i to „pogłębianie potwierdzenia”, także niejasność. Dlaczego nie można powtórzyć tego, co tak prosto jest ujęte w przysiędze doktorskiej, że chodzi o poszukiwanie prawdy? „Nie dla czczej chwały, lecz aby jaśniej błyszczało światło prawdy, od którego dobro rodzaju ludzkiego zależy”...
– Dążenie do prawdy nie jest już misją każdego uczonego?
– Słowa „prawda” trudno się dziś dopatrzyć w deklaracjach składanych ostatnio seryjnie przez instytucje naukowe (na zamówienie władz). To nowość – nigdy tego nie było. W tzw. misjach (deklaracjach misji instytucji) jest dużo żenującej nowomowy, mało treści, a dużo szczegółów niepasujących do rangi czegoś takiego, jak misja instytucji. Nowomowa, jak się w końcu dowiedziałem, ma służyć do... wstawiania co celniejszych jej fragmentów w propozycje grantowe, gdzie jest, niestety, oczekiwana.
– Można przypuszczać, że to unijne przepisy (i pieniądze) wymuszają tę nowomowę i rugują słowo „prawda”...
– Tak, choć jest tu i dużo naszej nadgorliwości, a wynika ona z wysyłanego sygnału: badanie naukowe – tak, ale liczy się także spełnienie parytetów płci, specyficzna nowomowa o zrównoważonym rozwoju itp., czyli ważne jest nie tyle samo wykonanie projektu, ile dodatkowe spełnienie wydumanych koncepcji (wstawionych tam przez pozostających w cieniu „inżynierów społecznych”). Sygnały zaś zawsze odbierane są bezbłędnie, gdy na stole są pieniądze.
– Mamy czasy, w których pojęcie obiektywnej prawdy stało się politycznie niepoprawne, Panie Profesorze, a dążenie do prawdy w życiu społecznym – przeżytkiem. Z jednym wszakże wyjątkiem. Wydaje się, że ostatnio jedynie niepodważalną, bezwzględną i ostateczną jest oficjalna prawda o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Dlatego minister Kudrycka z wysokości swego urzędu kpi z tych naukowców, którzy tę właśnie prawdę podważają.
– Tzw. polityczna poprawność jest, jak to ujęła moja żona, pożegnaniem się ludzkości z rozumem, a likwidacja prawdy, gdyby do niej doszło, byłaby śmiertelnym ciosem dla ludzkiej cywilizacji. Bardzo przepraszam, że muszę opowiadać oczywistości. W swojej wypowiedzi pani minister, prawniczka specjalizująca się w etyce służby publicznej, narusza jednak kilka paragrafów zachwalanego przez siebie Kodeksu. Otóż, pani minister zarzuca nieetyczność równą z fabrykowaniem wyników „fizykom, gotowym przysiąc, że tupolew został zestrzelony rosyjską rakietą w sztucznej mgle”. Mamy tu kłopot z rzetelnością przytaczanych przez panią minister faktów, bo o ile wiadomo, żaden z fizyków nie wygłaszał takich ostatecznych tez. Poza tym pani minister przecież dobrze wie, że w nauce przysięganie nie ma żadnej mocy, wręcz wzbudza odruch nieufności i zmusza do odrzucenia tezy. Ponadto w cywilizowanym kraju nie można zabraniać dyskusji naukowych na żaden temat.
– Pada argument, że fizycy i chemicy nie powinni brać udziału w „smoleńskiej dyskusji”, ponieważ nie są specjalistami od wypadków lotniczych.
– To dość uproszczone podejście. Wszystkie zjawiska, z którymi mamy do czynienia, podlegają prawom fizyki, wypadki lotnicze też. Rzecz w tym, by je zbadać, stosując wszystkie dostępne środki i metody naukowe. Tymczasem w tym przypadku ci wszyscy, którzy chcą badać przyczyny tej katastrofy najnowocześniejszymi metodami, są nazywani „sektą smoleńską”. Natomiast ci, którzy od razu mieli, według języka pani minister, „objawione”, co się stało, zostali uznani za ostoję rozsądku.
– Pojawia się też jeszcze inny argument etyczny (umocowany w nowym Kodeksie): naukowcy nie mogą wykorzystywać swego autorytetu, wypowiadając się o tym, na czym się nie znają.
– Z chwilą zlikwidowania pojęcia prawdy jesteśmy na równi pochyłej i można nami na niej sterować. Prawdę mógł wykazać każdy (z autorytetem i bez autorytetu), kto miał argumenty, np. kanonik z Fromborka, a nie profesor od ruchu ciał niebieskich z Uniwersytetu w Padwie. Jeśli istnienia prawdy nie uznajemy, to nie można nikogo do niczego przekonywać i przekonać. Jest w takim razie kłopot. Trzeba zrobić... licencję (najlepiej pokazać jakiś papier z pieczątką) i przywołać hasło z roku 1968, od którego gromkości drżały media: „Pisarze do pióra, studenci/uczeni do nauki”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.