Bóg przymnaża wiary wcale nie na czerwonych dywanach i podczas zakrapianych biesiad czy charytatywnych koncertów – lecz w ciemnościach.
„Pan mym Pasterzem, nie brak mi niczego. […] Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę” (Ps 23,1.4). Dziwne, że Dobry Pasterz prowadzi owce przez ciemną dolinę. Może należałoby się spodziewać, że skoro jest dobry, to poprowadzi je jasnym szczytem. Tymczasem tu akurat Pan prowadzi ciemną doliną. Takim dołem, że nic nie widzisz, nie ma żadnego światła, które by ci pokazywało, że coś się zmieni. Pan cię prowadzi ciemną doliną, byś był po prostu bezpieczny. Bo w ciemności nie widzi cię przeciwnik. To naprawdę bezpieczna droga, „właściwa ścieżka” (por. Ps 23,3).
Ważna katecheza
Bóg przymnaża wiary wcale nie na czerwonych dywanach i podczas zakrapianych biesiad czy charytatywnych koncertów – lecz w ciemnościach. Nie myli się św. Jan od Krzyża, kiedy pisze o ciemnych nocach. Im większa przychodzi łaska, tym większe następują trudności. Jedynie kryzys jest w stanie uwolnić człowieka od jego nieustępliwości, zatwardziałości i pychy. Jednak współczesny człowiek reaguje na kryzys histerycznie. Ma wiele gotowych sposobów, by uśmierzyć ból. A przecież nie chodzi o to, by kryzys się skończył, lecz by przeżyć go kompletnie i zwycięsko. Nawet kiedy ci się coś zawali, poczekaj. Bóg, który wprowadził cię w tę ciemność, wyciągnie cię z niej. A jeśli wprowadził, to tylko dlatego, że jest ci to potrzebne. Kryzys to bardzo ważna katecheza.
Wiara i kryzys – to dwa doświadczenia, które nieustannie idą w parze. Wiara jest bowiem podążaniem za Bogiem w ciemności i pustce, bez ekscytacji i asekuracji. Ze Słowem Bożym, które jak nawigacja zamiast prowadzić nas najkrótszą trasą, proponuje przejazd przez nonsensowną wydawać by się mogło i niekończącą się pustynię. Tylko po to, by podczas drogi ujawniły się nasze ukryte postawy. Izraelitów Bóg prowadził przez pustynię czterdzieści lat. Jaki był dla nich największy cud? Myśleli, że przejście przez Morze Czerwone. Tymczasem największy wzrost duchowy Narodowi Wybranemu wcale nie przyniosło przejście przez Morze Czerwone, lecz czterdzieści lat monotonnej wędrówki przez pustynię. Nie oglądanie cudów przynosi wzrost duchowy, a czterdzieści lat nawracania się.
Nie chodzi o to, by wszystko, co trudne, omijało nas, nie wydarzało się w naszym życiu. Pomoc Boga nie polega na tym, że odbiera nam rzeczy bolesne i gorzkie, ale na tym, że uczy nas je przeżywać. Wtedy nie są już takie trudne, jak się nam wydawało na początku. Wcale nie chodzi o to, by bolesne i krytyczne chwile nie dotykały nas, lecz by kierowały nasze spojrzenie ku Bogu. Boże wsparcie nie dokonuje się przez odrzucenie kryzysu. Paradoksalnie przychodzi w samym jego środku, jeśli tylko zjednoczymy się z Chrystusem i dostrzeżemy Go. Niczym Izraelici, którzy w konkretnym zagrożeniu śmierci mieli spojrzeć na miedzianego węża. Do tego potrzeba ufnej relacji z Bogiem.
Kryzys Eliasza
Współcześni przywódcy nie słuchają już Boga, lecz pseudopsychologicznych albo parapsychologicznych konsultantów czy astrologów. Epoka, która chwali się tak olbrzymimi zdobyczami nauki, stała się epoką naiwnej łatwowierności w zabobony. Przenika do nas właśnie to, że Boga się już nie słucha. Często natomiast słyszy się o przywracaniu pogańskich rytuałów i świąt. Karierę robi powrót do korzeni nordyckich mitów. Po prostu regres do pogaństwa.
Podobna sytuacja miała miejsce w Izraelu, w czasach królów, kiedy w świątyni obok ołtarza jedynego Boga ustawiano ołtarze dla Kemosza, Asztarte, Baala. Prorocy ostrzegali ludzi przed zmieszaniem prawdziwej wiary z obłędnymi wpływami duchowymi, które przenikały spoza granic Narodu Wybranego. Karą za to duchowe cudzołóstwo było wygnanie Narodu Wybranego do Babilonu na siedemdziesiąt lat.
Naprzeciw takiemu światu wychodzę dziś jako kapłan – zupełnie jak Eliasz wobec proroków Baala. Czytam Księgi Królewskie i robi mi się lżej na sercu, a nawet doznaję ulgi, gdyż martwię się nieraz swoją słabością. Widzę jednak w Biblii, która jest głosem Boga, że Jego prorocy również doznawali olbrzymiej słabości czy kryzysu graniczącego z rozpaczą i wcale przez to nie byli złymi prorokami, tylko świętymi heroldami. Prorok, idąc ratować świat, sam wychodzi z niego okaleczony, wewnętrznie rozdzielony, rozsypany i wycieńczony. Historia Eliasza dużo mówi o statusie posłanych przez Boga. Odpowiada na pytania, które kryją się w sercu: Czy prorok, kapłan, wierzący może się zgodzić na przeżycie kryzysu i jęku niemocy? Olbrzymie kryzysy, fundamentalne pytania, walka na śmierć i życie – to nie kokieteria. Prorocy byli prawdziwi. Nie udawali rozanielonych. To nie sielanka. To realizm wiary. W końcu człowiek ma prawo do kryzysu. Niekiedy należy go w nim pozostawić, będąc z nim. Bóg przeprowadzi go przez dolinę smutku. Jeśli ma głosić zmartwychwstanie, może to uczynić autentycznie tylko wtedy, kiedy sam doświadczy starcia ze śmiercią.
Pierwsza Księga Królewska opowiada o spotkaniu Eliasza z Bogiem. Niewątpliwie Eliasz był wielkim prorokiem. Miał już sławę pogromcy proroków Baala, genialnego kaznodziei i charyzmatycznego cudotwórcy. Na jego modlitwę spadł z obłoków ogień. Kiedy indziej znowu, podczas trzyletniej suszy, po krótkiej modlitwie Eliasza zaczął padać deszcz. Panował nad siłami przyrody, które były posłuszne jego modlitwom. Nie było dla niego rzeczy niewykonalnych. Ludzie wpadali w zachwyt, widząc go. Boski czempion, wcielenie wszelkich cnót, proboszcz roku i osobowość stulecia razem wzięci. Nikt mu się nie przeciwstawiał. Nikt, oprócz…
„Kiedy Achab opowiedział Izebeli wszystko, co Eliasz uczynił, i jak pozabijał mieczem proroków, wtedy Izebel wysłała do Eliasza posłańca, aby powiedział: «Niech to sprawią bogowie i tamto dorzucą, jeśli nie zrobię jutro z twoim życiem [tak], jak [się stało] z życiem każdego z nich»” (1 Krl 19,1–2). Okazało się, że Izebel potrząsnęła kobiecą piąstką i Eliasz uciekł. Czmychnął spektakularny pogromca potworów i poskromiciel demonów. Eliasz przerażony popadł w depresję. Taki wstyd: zdyskredytowany przez kobietę. Przeżył klęskę. Kryzys wprost proporcjonalny do jego sławy.
Co więc robi nieustraszony pogromca? „Widząc to, <Eliasz> powstał i ratując się ucieczką, przyszedł do Beer-Szeby w Judzie i tam zostawił swego sługę, a sam o jeden dzień drogi odszedł na pustynię. Przyszedłszy, usiadł pod jednym z janowców i pragnąc umrzeć, powiedział: «Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków»” (1 Krl 19,3–4). Po swojej kompromitacji czmychnął na pustynię z zawstydzenia. Ucieka jak najdalej może, na skraj Judy. Leży pod janowcem i woli umrzeć, niż żyć. Nie wie, co ma robić. Bezsilny i rozłożony na łopatki. „Po czym położył się […] i zasnął. A oto anioł, trącając go, powiedział mu: «Wstań, jedz!» Eliasz spojrzał, a oto przy jego głowie podpłomyk i dzban z wodą. Zjadł więc i wypił, i znów się położył. Ponownie anioł Pański wrócił i trącając go, powiedział:
«Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga». Powstawszy zatem, zjadł i wypił” (1 Krl 19,5–8a). Eliasz w tak trudnym położeniu odnalazł coś wspaniałego. Kiedy uciekł przed Izebel na pustynię i leżał na ziemi, nagle zobaczył anioła. Kiedy był sławnym pogromcą i cudotwórcą, anioł do niego nie przychodził. Nigdy wcześniej nie doświadczył obecności Bożego posłańca. Jednak kiedy „ścięty z nóg” leżał „rozłożony na łopatki”, anioł do niego przyszedł. Uważasz, że nie masz żadnych sukcesów? A może twoje nieudane chwile postawią cię w obecności Boga, przyciągną anioła, a innych podniosą na duchu, bardziej niż te dni, kiedy okazałeś się „szefem”? Czy uważasz, że życie nie powinno mieć swoich kryzysów, że ma być przewidywalne, komfortowe, bez możliwości skompromitowania się, bez ewangelicznej przygody? Czy film przygodowy nie jest ciekawszy od filmu, w którym bohater niczego nie przeżywa? Miej radość ze swojego życia takiego, jakie ono jest.
„Następnie umocniony tym pożywieniem szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb” (1 Krl 19,8b). Kiedy Eliasz podniósł się – bo Bóg nie zostawi cię samego, zawsze pośle jakiegoś anioła – poszedł do Bożej góry Horeb i dopiero tam doświadczył obecności Boga. Było to konkretne doświadczenie, ponieważ Boga mogę doświadczyć, kiedy przeżyję zniszczenie i porażkę. Jak można być świadkiem zmartwychwstania, kiedy samemu nie doświadcza się śmierci i wybawienia z niej przez Boga? Eliasz zobaczył Boga dopiero po przejściu przez krytyczny moment swojego życia. Niekiedy Bóg czeka na ciebie na końcu twojego nieudolnego epizodu.
Skoro Eliasz, potężny prorok, doświadczył takiego stanu, to czy może go nie doświadczać każdy z nas? Nawet ktoś większy niż Eliasz, sam Jezus doświadczył potężnego smutku w Ogrodzie Oliwnym, „stając się podobnym do ludzi” (Flp 2,7) także w tym, czego zakosztował. „[Jezus] począł drżeć oraz odczuwać trwogę” (Mk 14,33). Jezus odczuwa strach, ale chce przeżyć go do końca. Potrafi być smutny.
Eliasz po zwycięstwie na górze Karmel, gdzie odniósł sukces i być może uległ samozachwytowi, jest ratowany przez Boga, który dopuszczając klęskę i kryzys, uniemożliwia mu popadnięcie w pychę będącą największym niebezpieczeństwem człowieka, gdyż odcina go od Boga. To właśnie dzięki Bożemu prowadzeniu wszystkie upadki stają się wyjątkową drogą prowadzącą do pokory, która jest cnotą świętości. Wszystko, co przychodzi z ręki Boga, jest tylko po to, aby być prawdziwym, a nie wielkim. I jeszcze jedno: Nie ma takiego kryzysu i martwoty, z których Bóg nie mógłby nas przebudzić, skoro własną śmierć pokonał zmartwychwstaniem. Obcowanie z Bogiem ratuje z każdej desperacji, z każdego kryzysu. Istnieje taki ból, który można unieść tylko z Bogiem, inaczej się nie da. On bowiem jest lekarzem ludzkich dusz. W swoich ciemnościach czytam Biblię i przez Słowo Bóg zawsze daje mi umocnienie. Nawet nie chodzi o to, co Bóg do mnie mówi. Najważniejsze jest to, że mówi do mnie.
Kryzys Jonasza
Kryzys jest po coś. Na pewno nie po to, by się skończył i pozostał bez echa. Jest wręcz przeciwnie. Jest po to, by go przeżyć, by wytrwać do końca. Ważne, aby dobrze go przeżyć. Uciekanie jak najdalej od trudności zawsze źle się kończy. Tak przecież było w przypadku Jonasza, który wsiadł na okręt, stronił od Niniwy i wpadł w niezłą pułapkę.
Ostatnim miejscem, do którego Jonasz chciał pójść, była Niniwa. Nie miał na to najmniejszej ochoty. Wszystko w nim protestowało. A co dopiero głosić jej otrzeźwienie. Niniwa, stolica Asyrii, była jedną z największych metropolii starożytności, w której żyło sto dwadzieścia tysięcy ludzi (dzisiejsze przedmieścia irackiego Mosulu). Miasto słynęło z rozpasanych obrzędów religijno-seksualnych ku czci bogini miłości i wojny Isztar. Było to ostatnie miejsce, do którego chciałby trafić przyzwoity Żyd. Ma to oczywiście korzenie historyczne. Żydzi bowiem nienawidzili imperium asyryjskiego, które anektowało tereny Królestwa Izraela. Asyria położyła kres Królestwu Izraela i wzięła do niewoli, przesiedlając do Mezopotamii, około trzydziestu tysięcy Żydów. To był powód, dla którego Jonasz nie miał zamiaru iść i ratować swoich wrogów. Jeśli Bóg chce, to niech sam ratuje wrogów Jonasza – ale na pewno nie jego rękoma. A jednak Jonasz szedł przez Niniwę i wołał: „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona” (Jon 3,4). Okazało się, że prorok na tyle był sugestywny w swoim przepowiadaniu, że Niniwici się nawrócili.
„Jonasz wyszedł z miasta, zatrzymał się po jego wschodniej stronie, tam zrobił sobie szałas i usiadł w cieniu, aby widzieć, co się będzie działo w mieście. A Pan Bóg sprawił, że krzew rycynusowy wyrósł nad Jonaszem, by cień był nad jego głową i żeby mu ująć jego goryczy. Jonasz bardzo się ucieszył [tym] krzewem” (Jon 4,5–6). Przecież po to wszedł na górę, by sobie pooglądać widowiskowe zniszczenie Niniwy. Czeka na deszcz ognia i siarki. Jeszcze liczy, że Bóg się opamięta i uczyni to, co należy zrobić! Ułożył się komfortowo i czuwał, by nie przespać spektakularnych efektów zagłady. Nie miał pojęcia, że mieszkańcy Niniwy przejęli się jego przepowiadaniem.
Nic się zatem nie działo. Cisza. Żaden hałas nie dobiegał z miasta. Tego dnia nawet nikt się nie pokłócił. Okazało się bowiem, że „Ulitował się Bóg nad niedolą, którą postanowił na nich sprowadzić, i nie zesłał jej” (Jon 3,10b). Kiedy Jonasz patrzy na nawrócenie swoich wrogów, wszystko w nim kipi ze złości. „Nie podobało się to Jonaszowi i oburzył się” (Jon 4,1).
Jakby tego było mało, „z nastaniem brzasku dnia następnego Bóg zesłał robaczka, aby uszkodził krzew, tak iż usechł” (Jon 4,7). Robaczkowi niewątpliwie przypadł do gustu ów krzew, którym się częstował. „Gdy wzeszło słońce, zesłał Bóg gorący, wschodni wiatr. Słońce tak prażyło Jonasza w głowę, że zasłabł. Życzył więc sobie śmierci i mówił: «Lepiej dla mnie umrzeć, aniżeli żyć»” (Jon 4,8). Woli umrzeć, niż żeby przyszło miłosierdzie. Krzak, robaczek i wschodni gorący wiatr jak trójkąt bermudzki wciągają Jonasza w czeluść kryzysu. Mały robaczek, a jaka wyolbrzymiona reakcja proroka. Prorok pękł z hukiem i wpadł w furię. Kryzys, który się pojawił, był potężny, odwrotnie proporcjonalny do wielkości robaczka.
Często w życiu z równowagi wyprowadzają nas błahostki. Bóg więc posługuje się tymi zwykłymi, prozaicznymi sytuacjami, aby nas przeobrazić, wydobyć z nas to, co głęboko ukryte. Dopóki bowiem nie poznamy siebie w swej realnej niemocy, nie będzie możliwe osobiste doświadczenie Boga, mimo że inni Go doświadczają dzięki naszemu działaniu. W wielkich i wzniosłych czynach najczęściej nie jesteśmy prawdziwi. Prawdziwa natura ludzka ujawnia się w prozaicznych okolicznościach. Rzeczywiście, niekiedy niedużo trzeba. Wystarczy mała rzecz, by prawda wyszła na jaw. Mała jak robaczek. Okazuje się bowiem, że gnieżdżą się wewnątrz nas zasoby niewiary i nieokrzesania. Owe małe rzeczy czy patowe sytuacje sprawiają, że pękamy i wybuchamy gniewem. Jednak to niezwykle cenne sytuacje, bo gdyby nie one, nigdy nie podejrzewalibyśmy, że tacy właśnie jesteśmy. Ważne tylko, by nie dezerterować i nie uciekać od prawdy.
Wiara pomaga pokonać lęk i przezwyciężyć kryzys, ale nie chroni przed nim. Bóg jest daleki od pochlebstw i od fałszywego pocieszania. Nie zlekceważy naszego rozwoju. Czy mamy więc mieć Mu za złe, że jest też wobec nas surowy? To też jest Jego miłość, Ojcowska miłość, dlatego „drażni” nasze sumienie. Toczy się bowiem walka o nas, a my myślimy, że wszystko, co trudne, nas ominie. Ciesz się, bo Bóg kocha grzesznika i zrobi wszystko, by cię nie stracić. On tak bardzo cię kocha, że dopuszczając małe robaczki, utrudnia ci potępienie jak tylko może. Dlatego zaufaj Mu. Bądź dobrej myśli. Bóg przy tobie jest. Odwagi!
Ojciec Marcin Ciechanowski (ur. 1975), paulin, egzorcysta archidiecezji częstochowskiej, rekolekcjonista, organista i kompozytor. Opublikował między innymi: Rekolekcje anielskie; Rachunek sumienia; Jak modlitwą obudzić głód ducha.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.