To nie jest aktor. To nie jest gra. To jest po prostu jego osobowość. – mówi o papieżu Franciszku w rozmowie z Jolantą Hajdasz kard. Kazimierz Nycz, jeden ze 115 kardynałów uczestniczących w tegorocznym konklawe.
Mija miesiąc od wyboru Ojca Świętego. Jaki był ten miesiąc, co nowego nam pokazał, co przyniósł?
– Cofnąłbym się w czasie jeszcze bardziej, tzn. myślę, że cały ten czas od 11 lutego, czyli od rezygnacji Ojca Świętego Benedykta, nieoczekiwanie stał się dla Kościoła czasem wręcz błogosławionym. Poprzedzone sesjami generalnymi konklawe odbywało się przecież w innej, bardzo specyficznej atmosferze. Nie było pogrzebu papieża, żałoby, a co za tym idzie, wszystkich związanych z nimi elementów, co w konsekwencji spowodowało, że zrozumiałe w tym wypadku zainteresowanie opinii publicznej zaspokajane było inaczej. Wszędzie dużo się o Kościele mówiło i nawet jeśli z tego dyskutowania i pokazywania nie zawsze dało się wyłowić to, co jest istotą misji Piotra naszych czasów, to do ludzi, także niewierzących, dotarło wiele informacji, a w mojej ocenie – wiele z nich było dobrych i bardzo istotnych. To było swoiste pięć minut Kościoła, które było i ważne, i potrzebne.
Jest Ksiądz Kardynał jednym z czterech Polaków, którzy wybierali papieża. Jakie było to konklawe?
– To było pierwsze konklawe, w którym uczestniczyłem, więc z jednej strony łatwiej mi oceniać, ale z drugiej zarazem trudniej, bo nie mam perspektywy innych spotkań tego typu, ale podkreślić chcę z całą mocą, że naprawdę czuło się w nim jakiś znak szczególny dla Kościoła, moment dziejowy. Wynikał on nie tylko z tego, że był to wybór nowego Ojca Świętego, a więc zawsze wydarzenie o charakterze historycznym. I trzeba to zwyczajnie powiedzieć, był to wybór bardzo zaskakujący. Ani teologowie, ani watykaniści, ani dziennikarze, ani nawet kardynałowie uczestniczący w konklawe nie przypuszczali przecież, że to będzie wybór tak szybki i że on się dokona niejako w poprzek wszystkich ludzkich kalkulacji, wyobrażeń i zamiarów.
A wtedy w marcu, jakie uczucia towarzyszyły Waszej Eminencji tuż przed wylotem z Polski? Czy była to na przykład obawa i niepokój o spory kardynałów?
– Na to mogę śmiało odpowiedzieć, bo akurat moje nastroje i moje myślenie w czasie drogi do Rzymu i nawet przed zamknięciem drzwi kaplicy, czyli wszystko „przed”, nie są objęte tajemnicą konklawe. Ja byłem spokojny, bo byłem przekonany, że Duch Święty naprawdę zadziała, ale myślałem, że samo konklawe raczej potrwa dłużej niż krócej. Chyba wszyscy z nas się nastawili, że nie będzie ono tak szybkie jak poprzednie, które trwało tylko półtora dnia, i nie ukrywam, że myślałem, iż może być to jakaś zmiana generacyjna, jeśli chodzi o wiek nowego papieża. Okazało się, że Duch Święty zadziałał zupełnie inaczej, naprawdę na konklawe odczuwa się wiarą i tak to się przeżywa, że to wybiera Duch Święty, a nie my.
W czym to się wyraża?
– Cały czas miałem odczucie, że my jesteśmy tylko skromnymi narzędziami tego wyboru, że on się tylko dokonuje z naszym udziałem, ale jeszcze dokonuje się przecież tak, jak powiedziałem – w poprzek tego, co my planujemy po ludzku. I okazało się, że to krótkie konklawe, a nawet bardzo krótkie, bo to było zaledwie piąte głosowanie, pokazało kierunek, w którym teraz Kościół zwraca się niejako po nadzieję.
Nadzieję na co?
– Na nowe ścieżki i drogi dla całego Kościoła. Mam tu na myśli ten kierunek Ameryki Południowej, jej tradycję, jej duchowość, jej sposoby radzenia sobie z problemami. A szybkość tego wyboru świadczy także o głębi i szczerości troski kardynałów o Kościół. Wbrew tym wszystkim, którzy myśleli, że będziemy wybierać tydzień, miesiąc czy nie wiadomo ile – bo tacy jesteśmy podzieleni – okazało się, że nastąpiło to bardzo szybko. To jest także bardzo wyraźny znak, podobnie jak to, że mamy papieża z tamtego kontynentu po raz pierwszy od odkrycia Ameryki i przyjścia tam chrześcijaństwa. To nie jest przypadek i ja traktuję to jako znak, mocny i ważny sygnał dla nas.
Kard. Schönborn z Wiednia powiedział podczas pierwszej sprawowanej przez siebie po powrocie z konklawe Mszy św., że gdy w trakcie liczenia głosów podczas tego piątego głosowania stopniowo okazywało się, że kard. Bergoglio zbliża się wynikiem do tych dwóch trzecich wymaganych głosów, to w Kaplicy Sykstyńskiej zapanował „nastrój euforii”.
– Nie zdradzając szczegółów, by zachować tajemnicę, mogę potwierdzić, że kard. Schönborn mówił prawdę. Były oklaski, była wielka radość nas wszystkich. Jak się osiąga cel spotkania, dla którego się zgromadziliśmy, kiedy przychodzi ten moment, gdy już wiemy, gdy mamy pewność, że wybraliśmy nowego papieża, to jest szczęście i radość, a ją można wyrażać na różne sposoby, ale ten najbardziej spontaniczny zwyczajny ludzki to oklaski, tak jest przecież nie tylko w naszym europejskim kręgu kulturowym, więc tak było i wśród nas.
Wasza Eminencja poznał kard. Bergoglia wcześniej, jeszcze przed wyborem na papieża, prawda?
– Tak, ale jestem jak najbardziej daleki od tego, by mówić, że to jest pogłębiona czy bliska znajomość. Ucieszyłem się jednak bardzo, gdy okazało się, że papież to nasze spotkanie zapamiętał. W listopadzie 2011 r. byłem w Buenos Aires i miałem wówczas taką półtoragodzinną audiencję z kard. Bergoglio, i oczywiście mówiłem jemu o moich warszawskich problemach, o Świątyni Opatrzności Bożej, bo miałem między innymi w tym celu spotkania, a on opowiadał o swoich problemach w Argentynie. Rozmawialiśmy w czasie, gdy papież Benedykt XVI był jeszcze w sile wieku i wydawało się nam obu, że jeszcze długo tak będzie. Kard. Bergoglio mówił mi więc o swoich przygotowaniach do emerytury. „Mam 74 lata – powiedział wtedy – a więc zbliża się dla mnie ten czas, kiedy trzeba będzie przekazać diecezję następcy”. No i przekazał ją jak widać następcy, ale nie poszedł na emeryturę, tylko został papieżem, o czym wtedy na pewno nie myślał.
Jaki jest obecny Ojciec Święty w bezpośrednim kontakcie?
– To jest człowiek niezwykle prosty, ja to ciągle od momentu wyboru powtarzam, tak mówiłem zaraz po wyborze i teraz z perspektywy tych czterech tygodni od inauguracji pontyfikatu, bo to mogę stwierdzić na podstawie tej małej, ale jednak osobistej znajomości. To, co on robi – te wszystkie gesty, znaki – moglibyśmy powiedzieć, to pójście do ludzi, to spotykanie się, to wszystko do niego pasuje. To nie jest aktor. To nie jest gra. To jest po prostu jego osobowość. On taki po prostu jest. Z jednej strony serdeczny, ciepły, bezpośredni, skracający perspektywę, ten dystans, który tak często oddala człowieka od człowieka, a z drugiej równocześnie stanowczy w kwestiach zasadniczych. W Argentynie był to biskup dla wszystkich. Niektórzy mu nie mogą wybaczyć, że nie popierał teologii wyzwolenia, ale on po prostu znał miejsce Kościoła w rzeczywistości społecznej. Bo Kościół nie może być poza problemami, ale też nie może się nimi zajmować tylko jednostronnie. I jeszcze jedno. On potrafi żyć dobrze i z biednymi, i z bogatymi. Nam w Europie chyba trudno to sobie wyobrazić, ale w Ameryce Południowej jest to powszechne, że ci bogaci koegzystują z biednymi, istnieją obok siebie apartamentowce, bogate osiedla obok faweli, domków przypominających szopy, gdzie mieszkają ludzie bardzo biedni, w warunkach urągającym nieraz podstawowym standardom życiowym. On z tego wyrósł i to jego mówienie o Kościele ubogim dla ubogich, i to jego wychodzenie na przykład do więzienia w Wielki Czwartek co niektórych bardzo zaskoczyło, jednak w kulturze, z której on się wywodzi, jest czymś normalnym, zwyczajnym. Musimy sobie powiedzieć jasno, że on ma prawo wnieść do Kościoła powszechnego to z czego sam wyrósł, z czego ma doświadczenie i bogactwo. Nikt nie może jemu kazać zawiesić tego wszystkiego, schować w szafie, a przyjąć model taki, jak my mamy, bo nam się wydaje, że my jesteśmy jedyną słuszną drogą życia Kościoła. Nie, Kościół jest na wszystkich kontynentach, a one nie są przecież jednakowe.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.