Z Kościołem jest jak z domem – mamy w nim dorosnąć, żeby potem z niego wyjść. Nie można siedzieć w Kościele cały czas, jak przy mamusi, trzeba w końcu zacząć dorosłe życie. Z Kościoła trzeba wyjść.
Ale gdzie w nim to piękno?
W tym, że w Kościele rzymskokatolickim jest Pan Jezus. To nie jest wypowiedź antyekumeniczna, tylko mówienie o własnym doświadczeniu. Pan Jezus to niezawodny punkt odniesienia. Człowiek może w nie wiadomo jakie maliny zajść, zrobić nie wiadomo jak straszne rzeczy, ale wie, dokąd wrócić. Głupota, grzeszność i słabość ludzka zostały w świecie równomiernie rozdzielone między wszystkie wspólnoty i Kościół nie został z tego wyłączony. Ale jest w nim Pan Jezus i to czyni go najpiękniejszym na świecie.
Słuchając ojca, mam takie poczucie, że – ojciec wybaczy – rozmawiam z kosmitą, bo dziś większość ludzi w mniejszym czy większym stopniu boksuje się jednak z Kościołem. Kościół jest dla nich przede wszystkim wyzwaniem, zadaniem, a nie rzeczywistością, którą można się zachwycać.
To prawda. Coraz więcej osób budzi się z letargu i widzi, że Kościół to także ich odpowiedzialność.
Co powodowało dotychczasowy sen tych ludzi?
To, że mieli księży, którzy, świadomie czy nieświadomie, z dobrej czy złej woli, odwalali za nich całą robotę, a ich zupełnie ubezwłasnowolniali. Ale z Kościołem jest tak jak z rodziną – do niej czujemy największy resentyment, ona nas najbardziej złości i ze swoimi bliskimi najbardziej się kłócimy, bo przecież nikt nie zada nam głębszych ran niż bliscy. W jakiej rodzinie nie ma bolesnych zadr sprzed lat, wstydliwych obciążeń czy wspomnień, do których nijak nie chcielibyśmy powracać?
Mówi się, że w każdej rodzinie jest jakaś patologia.
Nie tylko się mówi, tak jest. Ale z drugiej strony, kiedy ktoś atakuje moją rodzinę, taką niedoskonałą i w jakimś aspekcie patologiczną, to przecież jej bronię. Bo chociaż niedoskonała, chociaż mnie poraniła i obciążyła bagażem bolesnych doświadczeń, to jednak była i jest miejscem, w którym uczę się otrzymywać i dawać miłość. Dzięki niej jestem, mam serce, tęsknię za miłością. To doświadczenie bardzo wielu z nas, nawet z tych najbardziej – jak się teraz mądrze mówi – dysfunkcyjnych rodzin. Dobrze wiem, co ludzie wypisują w internetowych komentarzach na temat Kościoła. Wiem też, że to w większości katolicy. Ale anonimowe komentarze w internecie to jak bazgranie na drzwiach ubikacji. Jestem jednak przekonany, że gdyby każdego z polskich katolików zapytać na osobności, czy kocha Kościół, to zdecydowana większość odpowiedziałaby albo „tak”, albo że bardzo by chciała. Zresztą, pani Aniu, powiedzmy sobie szczerze: to, co teraz mamy w Kościele, to jest pikuś w porównaniu z tym, co się działo w nim w XVI wieku. A jednak święty Ignacy, założyciel mojego zakonu, potrafił w tamtym właśnie Kościele zobaczyć piękno. Co nie znaczy, że przymykał oczy na jego słabości. Dobrze je znał i nawet przestrzegał jezuitów przed zbyt częstymi kontaktami z kardynałami.
Żeby się nie gorszyli?
Jeden z naszych ojców zwykł mawiać, że „tylko idiota się gorszy”. Ignacemu chodziło o to, żebyśmy się nie uczyli niemoralnego postępowania od kardynałów, którzy w tamtym czasie – powiedzmy to delikatnie – nie prowadzili się zbyt dobrze. Ignacy wiedział o tym wszystkim, a jednak uczył nas, jezuitów: Kościół trzeba kochać, bo Kościół jest…
No właśnie, czym?
„Kościół hierarchiczny – Matka nasza”. Ignacy kochał Kościół jak matkę, tego nas uczył i miał rację. Z każdym rokiem widzę to coraz wyraźniej. Moja mama ma teraz 80 lat, jest coraz bardziej niedołężną staruszką, ma twarz pooraną zmarszczkami, powtarza wiele razy to samo, boi się wielu rzeczy, ale to moja kochana Matka, której zawsze jestem winien wdzięczność i miłość. Przecież bez niej by mnie nie było. Co więcej, wszystko, co we mnie dobre, od serca poczynając, mam dzięki niej. Podobnie sprawa wygląda z Kościołem – dlatego powinniśmy go kochać, nie negując jego grzechów – jak Matkę, z wdzięcznością i czułością.
I to jest rozwiązanie problemu?
Matka to nie problem, to miłosne zobowiązanie. To osoba, która dała mi życie i której winien jestem wdzięczność. Nasz problem – i to naprawdę poważny – polega na tym, że od jakiegoś czasu mamy za świętych papieży.
Jak to?!
No tak, bo się na nich uwieszamy, na nich jedziemy i nimi się wyręczamy, myśląc, że Ojciec Święty wszystko nam załatwi. A tymczasem, kiedy pytano Matkę Teresę o to, co musi się w Kościele zmienić, ona odpowiadała: ja i ty. Dzisiaj Pan Bóg daje nam właśnie takie czasy, z takim Kościołem, z jego grzechami i słabościami nie po to, żebyśmy zwalali wszystko na papieża, tylko żebyśmy sami się przejęli Kościołem i jego losem. Tak jak w XVI wieku przejęli się Ignacy, Teresa Wielka, Jan od Krzyża czy Franciszek Ksawery. Ci święci to giganci duchowi, którzy zmienili Europę. Ale w jaki sposób? W taki, że nie robili żadnej rewolucji, nie oskarżali innych, nie domagali się dymisjonowania i ścinania głów, tylko osobiście i po same uszy wdepnęli w ówczesne chrześcijaństwo i ówczesny Kościół.
Wie ojciec, z czym kojarzy się wdepnięcie?
Wiem i dlatego tak mówię. Ci ludzie postanowili zmienić ten bardzo wtedy grzeszny Kościół od środka nie za pomocą własnych sił i idei, tylko poprzez takie przylgnięcie do Pana Jezusa i takie z Nim zjednoczenie, że nie było na nich mocnych.
Mimo Soboru Watykańskiego II, katechez i kazań sporo ludzi świeckich nadal utożsamia Kościół głównie z księżmi.
Tu znowu pobrzmiewa echo myślenia, że Ojciec Święty wszystko nam załatwi, że biskupi pomyślą, że księża powinni. Dużo prościej zepchnąć odpowiedzialność na kogoś innego, niż samemu zakasać rękawy i się zaangażować.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.