Każdy list do rządzących sybiracy zaczynają od cytatu z Mickiewicza: „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie”. I mają świętą rację, bo polityka historyczna państwa jest (i musi być) określana także miarą wydawanych na nią pieniędzy.
Ta sprawa ciągnie się od wielu lat. Grupa żyjących sybiraków – ofiar sowieckich wywózek z lat 1939–1956 – nie może doprosić się od ćwierć wieku o zadośćuczynienie pieniężne i renty kombatanckie z tytułu zesłania i doznanych w tym czasie krzywd i cierpień. Wydaje się to kompletnie niezrozumiałe, bo takie rekompensaty są kwestią zwykłej przyzwoitości i spełnienia elementarnych zasad sprawiedliwości. Tym bardziej że w skali wydatków państwa są to naprawdę przysłowiowe „waciki”.
Kto nie pracuje, ten nie je
Sybiracy to grupa szczególna, bo w szczególny sposób doświadczona przez historię najnowszą. Mianem tym określa się przede wszystkim mieszkańców wschodnich terenów dzisiejszej Polski oraz dawnych Kresów, którzy jako pierwsi padli ofiarą sowieckich represji po 17 września 1939 roku. Na Syberii, w Kazachstanie i w dziesiątkach innych azjatyckich republik znalazły się wówczas setki tysięcy Polaków. Wywożono całe rodziny – mężczyzn, kobiety, dzieci i starców – a podstawowym kryterium kwalifikującym do zesłania była polskość. Sowieci zastosowali po prostu odpowiedzialność zbiorową, uznając wszystkich Polaków za „element niepewny politycznie”. Druga fala wywózek rozpoczęła się w 1944 roku i rozszerzała wraz z militarnymi postępami „wyzwoleńczej” Armii Czerwonej, za którą szło złowieszcze NKWD dysponujące listami proskrypcyjnymi „wrogów ludu”. Do ZSRR wywożono przede wszystkim żołnierzy organizacji niepodległościowych, przedstawicieli inteligencji, działaczy społecznych, „kułaków”, przeciwników kolektywizacji i wszystkich tych, których arbitralnie uznano za przeciwników nowej ludowej władzy.
Przez kilkadziesiąt lat komunizmu temat wywózek należał do sfery tabu, a rozmawianie o tym było surowo zakazane pod groźbą kolejnej „wycieczki na białe niedźwiedzie”. Mimo to dysponujemy dziś obszerną dokumentacją historyczną i bogatą literaturą sybiracką przedstawiającą całą, wieloletnią gehennę zesłańców. Wyłaniający się stamtąd obraz jest dość podobny – niezależnie od tego, gdzie ostatecznie wywożeni byli zesłańcy, ich odyseja wyglądała niemal zawsze w ten sam sposób: wyrwani nagle ze snu w środku nocy, zmuszeni do spakowania w kilka chwil całego swojego dobytku, wyrzuceni z domów i zapakowani do wagonów towarowych. Taki był początek ich syberyjskiej drogi. A potem wielotygodniowa podróż na wschód, w ścisku, w urągających godności warunkach sanitarnych, często niemal zupełnie bez jedzenia i picia, w siarczystym mrozie. Owe pociągi deportacyjne zesłańcy określili potem mianem „białych krematoriów”, w których ludzie zamarzali i umierali z głodu. Ci, którzy przeżyli, lądowali albo w obozach specjalnych NKWD, albo też kierowano ich na „zwykłe” przesiedlenie, czyli po prostu wyrzucano gdzieś pośrodku kazachskiego czy kirgiskiego stepu. Dalej było jeszcze gorzej: zesłańcy musieli stawić czoła niezwykle trudnym warunkom atmosferycznym – kilkudziesięciostopniowym mrozom, pustynnym upałom i wykańczającej pracy ponad siły przy wyrębie lasów, budowie kanałów, pracach wydobywczych w kopalniach itp. Dziesiątkowały ich zabójcze temperatury, choroby, głód i bezlitosna reguła rządząca sowieckim systemem społecznym, sprowadzająca się do hasła: „Kto nie pracuje, ten nie je”. Ci, którym udało się przetrwać na „nieludzkiej ziemi”, w większości stracili tam na zawsze zdrowie i siły witalne.
Nigdy nie dowiemy się przy tym, jak wielu Polaków zostało zesłanych w głąb ZSRR. Dane sowieckie są nadal częściowo niejawne i – co jest niemal pewne – celowo zaniżone. Historycy IPN szacują, że całkowita liczba deportowanych nie przekroczyła 800 tysięcy osób, inni historycy uważają z kolei, że prawdziwsza jest liczba
ok. 1,5 miliona zesłanych polskich obywateli.
Projekt widmo
Ci nieliczni zesłańcy, którym udało się wrócić do Polski, nie doczekali się jednak do tej pory wsparcia ze strony naszego państwa. A czas nieubłaganie płynie – dziś zostało już tylko 4 tysiące sybiraków, a ich grupa zmniejsza się w tempie 10 procent rocznie, przy czym z roku na rok ten procent jest coraz wyższy. Zrozpaczeni, wystosowali kilka tygodni temu dramatyczny apel do premiera Donalda Tuska: „Należymy do osób cierpliwie oczekujących – tego nauczono nas na wygnaniu, gdzie trafiliśmy za narodowość, przekonania i status społeczny naszych Rodziców. Nie będziemy przed Urzędem Rady Ministrów rozstawiać namiotów czy budować lepianek, ale liczymy, że mimo trudnego okresu Pan Premier spowoduje, że nasze starania w tej kadencji zostaną ze skutkiem pozytywnym rozpatrzone” – napisali członkowie Związku Sybiraków. Ich determinacja jest tym bardziej uzasadniona, że tylko od 2011 roku sybiracy spotykali się w tej sprawie dwukrotnie m.in. z ministrem pracy Władysławem Kosiniakiem–Kamyszem, wicepremierem Januszem Piechocińskim, przewodniczącym klubu PO Rafałem Grupińskim, a także aż trzykrotnie z marszałek Sejmu Ewą Kopacz. Ta ostatnia zapewniała ich o swoim poparciu, dając także zielone światło dla opracowania przez Biuro Prawne Sejmu poselskiego projektu ustawy „o przyznaniu świadczenia pieniężnego i renty inwalidzkiej, przysługujących sybirakom – kombatantom przebywającym w latach 1939–1956 na przymusowym zesłaniu lub deportacji w byłym ZSRR”. Tymczasem – jak wskazują sybiracy – ze strony parlamentarzystów PO nie doszło do żadnej próby przedstawienie tego projektu Sejmowi. Swój projekt ustawy zgłosił natomiast w ubiegłym roku PiS. Przewiduje on wypłatę świadczenia dla ofiar sowieckich zsyłek w wysokości 400 zł za każdy pełny miesiąc trwania represji oraz przyznanie im prawa do renty inwalidzkiej inwalidy wojennego w wysokości około 1,3 tys. zł miesięcznie. W każdym indywidualnym przypadku decyzję o przyznaniu renty miałby podejmować kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, po uzyskaniu zaświadczenia potwierdzającego rodzaj i okres zesłania lub deportacji. Projekt ten trafił nawet pod obrady sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny, ale wtedy zaczęły dziać się z nim dziwne rzeczy. Najpierw został zgłoszony wniosek o odrzucenie projektu już w pierwszym czytaniu, potem wniosek wycofano, wreszcie znów zgłoszono i w końcu przeforsowano stosunkiem głosów 14:10, bez podania żadnego uzasadnienia. Sybiracy byli tym wyraźnie zdumieni. „Na wszystkich spotkaniach przyjęto nasze starania ze zrozumieniem (…). Dlatego zaskoczeniem było dla nas stanowisko przedstawicieli rządzącej koalicji na posiedzeniu Komisji Polityki Społecznej i Rodziny (…) zupełnie inne niż to, które było prezentowane w czasie ww. spotkań” – napisali w liście do Donalda Tuska. Wskazali także, że nie dano im szansy ani na dyskusję, ani na wniesienie żadnych innych alternatywnych rozwiązań.
Nie ma żadnego „ale”
Z jakiego zatem powodu odrzucono projekt? Wiceszefowa komisji Magdalena Kochan (PO), która wystąpiła z takim wnioskiem, argumentowała, że właściwym adresatem roszczeń sybiraków powinny być instytucje rosyjskie, a nie polskie. Doprawdy, trudno pogodzić się z takim rozumowaniem. Oczywiście najłatwiej jest bezradnie rozłożyć ręce i poskarżyć się na złą putinowską Rosję, jednak odpowiedzialne państwo prawa nie może w taki sposób traktować swoich obywateli. To prawda, wina leży po stronie Moskwy, ale skoro ta jak dotąd nie poczuwa się do odpowiedzialności, należy wobec tego wprowadzić dla zesłańców świadczenia zastępcze. Właśnie w myśl spójnej, odpowiedzialnej polityki historycznej.
Absurdalne jest także przekonywanie, że skoro sybiracy dostaną zadośćuczynienia, to wówczas upomną się o nie także inne grupy społeczne. To nie jest żaden argument, a już na pewno nie argument prawny i historyczny, a co najwyżej ekonomiczny. Zresztą, jak wskazują sybiracy, projekt ustawy w żaden sposób nie zrujnuje budżetu: nie tylko dotyczy małej grupy osób, ale także zawiera skromne świadczenia – postulowane 400 zł za miesiąc pobytu na zesłaniu zostało i tak w propozycji ustawy ograniczone do maksymalnej łącznejwysokości 30 tys. zł, co odpowiada sześciu latom i trzem miesiącom pobytu na „nieludzkiej ziemi”. Gdyby zresztą zebrać razem wszystkie „ale”, to i tak ustąpiłyby one w obliczu jednego, jedynego argumentu, którego użył niedawno Tadeusz Chwiedź, prezes Zarządu Głównego Związku Sybiraków: „Jedynie sybiracy, jako deportowani, ci, którzy od stalinowskich oprawców doznali największych i najdłużej trwających represji, nie otrzymali odpowiedniego odszkodowania”.
Na szczęście kwestia zadośćuczynienia dla syberyjskich zesłańców pozostaje nadal otwarta.
Piłka leży cały czas po stronie marszałek Sejmu, która może ponownie skierować projekt do Komisji Polityki Społecznej i Rodziny. Siłę sprawczą ma także premier, który zapewne przeczytał wspomniany list od sybiraków. List, który oni sami nazywają błagalnym.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.