Z Piotrem Zychowiczem, dziennikarzem, autorem głośnych książek historycznych Pakt Ribbentrop-Beck, Obłęd’44 i Opcja niemiecka rozmawia Łukasz Kaźmierczak
Gdyby jednak nie udało się wygrać?
– Jest to, moim zdaniem, mało prawdopodobne. Załóżmy jednak taką ewentualność. Otóż, historia toczy się wówczas dokładnie w ten sam sposób, jaki znamy, czyli bolszewicy wkraczają do Polski w roku 1944–1945 i robią z naszego kraju PRL. Różnica polega tylko na tym, że wcześniej nie giną miliony naszych rodaków, nie ma Auschwitz, Warszawa stoi nieruszona i nie ma tej całej potwornej hekatomby. Natomiast opowieści o tym, że Polacy zostaliby gorzej potraktowani przez Stalina dlatego, że walczyli po stronie Hitlera, są kompletnym ahistoryzmem i niezrozumieniem sowieckiej natury.
Sowieckiej natury?
– Polacy patrzą na historię tylko z własnej perspektywy. Gdyby jednak spojrzeli oczami Józefa Stalina, to zrozumieliby, że dla przywódcy państwa komunistycznego wrogiem jest każdy niekomunista. Dla Polaków ma olbrzymie znacznie to, czy ktoś był w AK czy w Waffen SS, ale dla Stalina jeden i drugi był takim samym wrogiem ludu i kontrrewolucjonistą. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie państwa naszego regionu spotkał dokładnie taki sam los. Czyli zarówno ci koszmarni kolaboranci ze Słowacji, jak i sojusznicy Hitlera z Węgier czy Rumunii, zostali
potraktowani dokładnie w ten sam sposób co Polacy, ci dzielni Polacy walczący z Niemcami. Opowiadanie dzisiaj o tym, że za karę byłaby 17. republika, to absurd, niepodparty żadnymi dowodami.
Nie byłoby żadnego antysowieckiego powstania? Rozjeżdżania Polaków przez sowieckie tanki?
– Nie byłoby powstania, bo nie byłoby konspiracji. Toczylibyśmy normalne odwrotowe walki z Sowietami, mając naszą normalną armię uzbrojoną w czołgi, armaty i samoloty, walczącą u boku silnych sojuszników. Walczyliby ludzie do tego przeznaczeni, a nie bezbronne dzieci. Ja jestem w ogóle zwolennikiem dosyć niepopularnej wśród Polaków tezy, że do walki zbrojnej służy armia. Natomiast w momencie, kiedy armia wojnę przegrywa, to wojna się kończy.
I tak powinno być w 1939 r.?
– Zdecydowanie tak. W czasie kampanii wrześniowej straciliśmy armię, która przez 20 lat była budowana olbrzymim wysiłkiem całego narodu, natomiast przeciwnik zachował swoją potęgę militarną, swoje czołgi, działa i samoloty. Pomysł, aby kontynuować w kraju wojnę przy pomocy nastolatków, mających co prawda olbrzymiego ducha do walki, ale nieposiadających tego całego arsenału, był błędem. Proporcję między takimi przeciwnikami można porównać do proporcji mrówki i słonia. A słoń jak wiadomo jest zwierzęciem bardzo niezgrabnym i jeśli chce zmiażdżyć mrówkę, to miażdży przy okazji całe mrowisko. I to jest właśnie odzwierciedlenie całej naszej podziemnej walki podczas II wojny światowej.
No cóż, nie potrafię odmówić Panu obrazowości…
– W momencie kiedy Niemcy wprowadzili swój zbrodniczy przelicznik pięćdziesięciu zamordowanych Polaków za jednego zabitego Niemca, polskie państwo podziemne powinno zawiesić karabin na kołku i wstrzymać działalność bojową przeciw okupantowi niemieckiemu. Trzeba było ograniczyć się do działań propagandowych. Niech pan przeanalizuje typową akcję polskiego podziemia: udaje się dopaść w bramie jakiegoś gestapowca niższego szczebla – bydlaka, sadystę i bandziora – on dostaje pięć kul w brzuch i ginie. Wielkie zwycięstwo polskiego ruchu oporu.
Ironia zamierzona?
– Tak, bo efekt jest taki, że natychmiast przyjeżdżają niemieckie budy, SS-mani okrążają dwie najbliższe kamienice i w ramach odwetu rozstrzeliwują pięćdziesięciu Polaków: lekarzy, prawników, nauczycieli, przedstawicieli polskiej elity. Dla Niemców strata tego jednego gestapowca to jest nic, bo natychmiast na jego miejsce przyjeżdża pięciu jeszcze większych bandziorów, natomiast dla Polaków utrata owych pięćdziesięciu ludzi jest czymś katastrofalnym, stanowi poważny uszczerbek w naszej substancji narodowej, stratę nie do odrobienia. Bo nie mówimy o jednej takiej akcji, tylko o setkach podobnych. Prowadząc zatem wojnę na takich warunkach, Polskie Państwo Podziemne zachowało się w sposób nieodpowiedzialny, wbrew polskiej racji stanu, którą było zachowanie substancji biologicznej narodu, a nie powiększanie strat.
W zamian przywołuje Pan termin „kolaboracja pragmatyczna”. Brzmi nieszczególnie…
– Były dwa rodzaje kolaboracji: jedna, ideologiczna – uprawiana przez lokalne ruchy faszyzujące typu ustasze w Chorwacji czy strzałokrzyżowcy na Węgrzech. Gdyby w Polsce doszło do takiej kolaboracji, to byłaby straszliwa katastrofa, bo zostalibyśmy zapewne wciągnięci w Holokaust. Natomiast był jeszcze drugi typ współpracy z Niemcami – bardziej pasuje tu raczej słowo „ugoda”. Otóż znajdowała się jakaś grupa polityków czy wojskowych, którzy uważali, że Hitler to świnia, narodowy socjalizm to lewacka herezja, a jego metody są nie do zaakceptowania, natomiast właśnie dlatego należy iść na jakiś kompromis, żeby ograniczać ofiary w narodzie.
Tak jak francuski marszałek Petain?
– Dokładnie tak, to modelowy przykład. A więc należało powołać jakąś formę lokalnej administracji, która byłaby niczym poduszka amortyzująca ciosy terroru okupanta wymierzone we własny naród. Petain nie znosił Hitlera. Kiedy zapytano go, po co mu było to całe Vichy, odpowiedział: ja wziąłem na siebie ten ciężar, żeby mój naród uniknął losu Polaków. I aby to zrozumieć, trzeba zajrzeć do tabeli strat narodowych podczas II wojny światowej. Okazuje się, że Francuzi stracili 1,35 proc. swoich obywateli, a spośród francuskich Żydów Niemcy zgładzili zaledwie 25 proc. Nasze straty idą zaś w miliony! I to właśnie pokazuje, jakie są skutki polityki realnej, a jakie polityki opartej na mrzonkach.
Zabrakło nam dobrej tarczy?
– Nawiązuje pan do francuskiego powiedzenia, że gen. de Gaulle był mieczem francuskiego narodu, a marszałek Petain jego tarczą. Choć obaj się nienawidzili, to ich akcja idealnie się uzupełniała. I zapewne nic by nie przeszkadzało działaniom gen. Sikorskiego w Londynie, gdyby tutaj, w kraju, jakaś grupa pragmatycznych polityków porozumiała się i zawarła ugodę z Niemcami na wzór Petaina.
Naszą najnowszą historię należałoby więc napisać od nowa?
– Taki postulat zgłosił ongiś prof. Paweł Wieczorkiewicz. I miał rację, bo polska historia II wojny światowej była najpierw pisana w PRL-u, a potem, po 1989 r. doczepiono do niej dla niepoznaki tylko patriotyczną kokardę. W rezultacie traktujemy nadal Stalina jako kogoś znacznie lepszego niż Hitler. AK współpracujące z Sowietami gloryfikujemy, a NSZ współpracujące z Niemcami każe się nam potępiać. Trzeba z tym absurdalnym postkomunistycznym podziałem zerwać, książki napisane w PRL-u wyrzucić na śmietnik i spojrzeć na nasze dzieje na nowo.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.